Warsztatowy kunszt, gitarowe solówki, wokal szalejący od delikatnych partii po elementy growlu, etiuda na koniec – to wszystko zamknięte w jednym, małym krążku.

Fighting The Gravity jest ich czwartym albumem długogrającym, skład istnieje od 1998r., grają kawał dobrej muzyki, a ja dopiero się o nich dowiedziałem… wstyd mi za siebie i za znajomych, którzy wprowadzali mnie w świat ciężkiej muzyki bez zaznajomienia z Bright Ophidia. Z drugiej strony zdecydowanie za cicho jest o nich w świecie jak na to, co mają do zaprezentowania, a jest tego naprawdę sporo jak na krążek chwalący się na tylniej ściance zaledwie dziesięcioma utworami.

Dostając wydawnictwo do rąk (o zgrozo widząc nazwę zespołu po raz pierwszy = kompletnie nie wiedząc, czego się spodziewać) wydało mi się dosyć skondensowane i jednolite – jeden całościowy motyw tematyczny i kolorowy: okładka z kroplą, opakowanie wodne, książeczka i twarze członków zespołu pod wodą, a wszystko oczywiście w niebieskich barwach. Jak się miało okazać, chłopaki nie mają nic wspólnego z jednolitością, a muzycznie są wręcz przeciwieństwem okładki: ona wprowadza spokój – oni nawet nie mają takiego zamiaru, ona ma jeden motyw – oni dziesiątki różnych i przeplatających się. Dzięki temu zestawieniu wrażenia z odsłuchu są jeszcze ciekawsze i intensywniejsze.

Zacznę może od dwóch (właściwie to trzech) utworów, które mną zawładnęły – My heart tells me – no oraz dwie pierwsze ścieżki: tytułowy i będący openingiem Fighting The Gravity połączony z Corporate pt. I.  Pierwszy z nich kupił mnie w 100% „przepoczwarzaniem” się wokalu Adama Bogusłowicza od łagodnych partii aż do growlowego zacięcia i z powrotem. To połączone ze zmianami tempa i gitarowymi solówkami robi ze mnie obrońcę tego numeru przed wszystkimi atakującymi. Przechodząc natomiast do pary od której rozpoczynamy muzyczną ucztę… no cóż, lepszego otwarcia wymyślić nie mogli. Duszna atmosfera, budowanie napięcia, oczekiwanie na „łomot”, którego nadejścia jest się pewnym od pierwszych 20 sekund, ochrypły tym razem wokal, wspierany mrocznym echem pogłosu – medal za sam klimat.

Jedyne do czego mógłbym się przyczepić, to kończąca krążek, ponad 20-minutowa etiuda. Samo jej nagranie i umieszczenie na płycie na pewno było zabiegiem ciekawym, ale i ryzykownym. Moim zdaniem ryzyko nie do końca popłacało, bo pomimo ogromu różnorodności (instrumentalnej, wokalnej, tempa i czego się tylko da), w końcu człowiek zaczyna patrzeć na wskaźnik czasu i zastanawiać się, jak długo jeszcze. Biorę w sumie poprawkę na to, że przyzwyczajony jestem do codziennej pracy z utworami „radio edit”, których długości zwykle są dostosowane do bycia emisyjnymi i pod ten argument wrzucam moją niecierpliwość, niemniej jednak mam wrażenie, że zamiast 9 utworów i dziesiątego niemalże półgodzinnego „potwora”, bardziej przyswajalne by było coś krótszego, choćby ilościowo płyta wyszła poza wskaźnik dziesięciu utworów.

Podsumowując, zdecydowanie polecam krążek wszystkim fanom cięższego grania, na pewno nie będą się nudzić. Ciągłe zmiany (wszystkiego) sprawiają, że człowiek ma ochotę słuchać dalej i dalej i wciąż na nowo zgadywać na jaki pomysł i wariację jeszcze wpadnie kapela.

 

Patryk Korzec