Ciężko ich tak naprawdę skategoryzować czy określić. Muzyka ta przemawia, a raczej krzyczy, jęczy i śpiewa sama za siebie. Jedno jest pewne – pobudza nasze najskrytsze instynkty. 

W przekonaniu młodych artystów z Denoi jeszcze do niedawna nie było miejsca dla energicznych kawałków w komercyjnym radiu. To ich nie zniechęciło, a z czasem wręcz zmotywowało do działania. Poszli za ciosem, tworząc nowocześnie brzmiący twór jakim jest ,,Disco Violence”. Nim właśnie chcieli pozytywnie zarażać optymizmem z czasem trafiając nie tylko w lokalny gust, ale i europejską publikę bez względu na preferencje czy przynależność subkulturową.

Denoi to wyjątkowa grupa czeskich muzyków maczających swoje metalowe palce w różnych gatunkach muzycznych. Choć nie są robotami, to z elektroniką mają wiele wspólnego. Ostre brzmienia syntezatorów, wielokrotnie nałożone efekty na wokal i wzmacniane „piecykami” gitary. To nie wszystko co mają do zaoferowania w swojej kuźni talentów. Ekipa stara się tworzyć swój własny, muzyczny tor, według którego będzie podążać przez resztę krążka. Zapnijcie pasy bo przewodzą nami kompletni szaleńcy.

„Osoby, które przychodzą ładnie ubrani na koncert kończą z porwanymi łachmanami, przekąskami we włosach i uśmiechem na twarzy .” – mówi główny wokalista

Album rozpoczynają klimatyczne riffy w akompaniamencie z powitalnymi okrzykami. Martynko Denoi z przepełnionym od emocji wokalem wprawia najbardziej rozkapryszonego słuchacza w zaciekawienie. Ciarki, które przechodzą przez moje ciało słysząc jakże żywy głos są prawie nie do opisania. Jeśli więc widziałeś film ,,Project X’’ i byłeś zachwycony niekontrolowaną zabawą, cieszeniem się chwilą, to ten i reszta kawałków jest jak najbardziej dla Ciebie.

,,It’s no time to cry, it’s not time to shame. Because now my friend It’s time to dance motherfucker!”

Następnym w kolejce jest mój ulubiony kawałek z tej płyty – Crush the Club! Syntetycznie symulowane odgłosy alarmu przeciwpożarowego, rytmiczne podbicia perkusji, czysty śpiew,  dobrze wykonane technicznie growlingi, a do tego wszystkiego teksty nakłaniające do rozniesienia wszystkiego w pył – to potrafi rozbudzić zwierzę, które drzemie w każdym z Nas.

„Up and down, up and down, Burn this fucking place to ground”

Na bardzo duży plus oceniam przede wszystkim melodyjne refreny –  łatwo wpadają w ucho, a ciekawie wykorzystane efekty nałożone na wokal bywają bardzo pomysłowe. Minusem określę to, że po pewnym czasie stają się „zbyt pomysłowe” i nie współgrają z resztą piosenek, a ostatecznie męczą słuchacza. Mimo wszechobecnego chaosu i ogromnego zróżnicowania dźwiękami, grupa nie poddaje się i dalej kontynuuje poszukiwania swojego charakterystycznego brzmienia. Świetnym tego przykładem jest track  My House, My Castle w którym ukryte dźwięki dżungli są połączone z ciężką solówką. O dziwo przyjemnie się komponują, tworząc coś niebywale oryginalnego. Wsłuchując się w Let Me Be, czy Still Alive miewam wrażenie, że słucham nieuporządkowanych wersji demo, którym zabrakło końcowych szlifów, żeby trafiły do ostatecznego tłoczenia. Surowość tego materiału nie przemawia do mnie i – co gorsza – nie napawa optymizmem, o którym na początku wspominałem. Sprawia, że chcę przewinąć tę monotonię i nigdy do niej nie wrócić. Niewątpliwym mankamentem, który „razi” w uszy jest warstwa liryczna tej płyty. Rozumiem, że jest to ich debiut, a wokalista jest pochodzenia czeskiego, czasami jednak ciężko zrozumieć co artysta chciał przekazać niezrozumiale wykrzykując dane słowo. Na szczęście jest to sporadyczne i szybko idzie w zapomnienie ponieważ energia, którą wokalista wkłada w swój śpiew jest tak zaraźliwa, że ,,przymrużę oko” na tą kwestię.

Co prawda od premiery minęły już 2 lata, lecz album jest nadal aktualny i „świeży”. Myślę, że ten materiał szybko nie utraci swojego uroku. Praca jaką włożyli, żeby wszystko dopiąć na ostatni guzik opłaciła się. Miejmy tylko nadzieję, że nie będziemy musieli czekać zbyt długo na kolejną porcję dobrej muzyki.

„W planach mamy wypuszczenie jeszcze jednego teledysku z Disco Violence. A nowa płyta ukarze się po sylwestrze. Będzie z jeszcze większym zacięciem dancingowym. Prawdziwy Dance Metal”   

 

Artur Szuba