Marzy Ci się kraina magii, przyjemnego niepokoju, napięcia? Koniecznie sięgnij po dzieło zespołu Endorphine. Wszystko zależy od Ciebie. Ale jedno jest pewne: album Return to the Roots nie jest tylko muzyką… To coś więcej. To przejście w inny wymiar.

Zespół Endorphine tworzy grupa przyjaciół: Adam „Mr Smok” Bórkowski, Krzysztof „Kenny” Kurkowski oraz Piotr „Piter” Skrzypczyk. Swoją działalność rozpoczęli w 2004 roku, a 4 lata później ukazał się ich pierwszy krążek End or Fine, który został bardzo ciepło przyjęty przez fanów. Po przeszło dekadzie panowie powrócili z nowym albumem. Premiera Return to the Roots nastąpiła 16 sierpnia 2019 roku.

Przyznam szczerze, że nie często zdarza mi się, żeby coś na tyle mnie pochłonęło, że zapominam o całym świecie; o swoich obowiązkach czy troskach życia codziennego. A jednak tak stało się podczas słuchania krążków Return to the Roots (tak, krążków!). Album to niezła niespodzianka, bo zawiera aż dwie płyty. Chociaż, mimo wszystko, większe zaskoczenie wzbudził we mnie fakt, że to całe moje oderwanie od świata wywołała muzyka elektroniczna. Wcześniej nie przepadałam za tym gatunkiem i raczej unikałam słuchania czegokolwiek w takim klimacie.

Właściwie najnowsza płyta Endorphine to nie tylko klasyczna muzyka elektroniczna. Łączy w sobie również elementy muzyki orkiestrowej i etnicznej. A odgłosy natury, wplecione niby od niechcenia, przypadkiem, dopełniają całości.

Dobra, dobra. Na interpretację przyjdzie czas później. Jak to w ogóle się stało, że ta płyta trafiła w moje ręce? Chyba przez przypadek. Ale z drugiej strony nic nie dzieje się przypadkowo. Może sam los pchał mnie w kierunku utworów zamieszczonych na Return to the Roots. Gdy teraz słucham Seansu Spirytystycznego, otwierającego pierwszy krążek, przypominam sobie moje pierwsze zetknięcie z tym albumem… Listopadowe popołudnie. Nuda. Lekka senność. I nagle bum. Patrzę na okładkę i w głowie od razu tysiąc skojarzeń: ogień, natura, szamani, Afryka, piekło, katharsis. W każdym razie to było coś nowego, coś, czego nie da się tak naprawdę wyrazić słowami.

A skoro już mowa o Seansie Spirytystycznym, to jest on najdłuższym z utworów (ponad 16-minutowym). Zaczyna się delikatnie, ale już po kilku sekundach wzrasta napięcie, tworzy się klimat grozy. Rytmiczne tykanie i uderzenia zegara wprowadzają w niepowtarzalny nastrój. Z niecierpliwością czeka się na kolejne efekty i rytmy. Elektroniczne brzmienia dodają jakiegoś pazura i potęgują tajemniczość, irracjonalność, a nawet nadnaturalność. Jeszcze lepiej to słychać, gdy się zamyka oczy. Po prostu inny świat. Już nie jesteś na ziemi, wędrujesz w przestworzach, unosisz się nad szczytami gór albo pływasz w głębokim oceanie. Jesteś bliżej siebie niż myślisz. Zanurzasz się we własnej duszy, odnajdujesz harmonię. Podążasz śladami przodków, odkrywasz metafizykę i coraz bardziej rozumiesz sens tytułu. A po chwili uświadamiasz sobie, że te 16 minut to zdecydowanie za mało. Pragniesz więcej, wpadasz w swego rodzaju trans. Ta muzyka uzależnia.

Długie, na pierwszy rzut oka, twory stają się za krótkie. Żaden z nich nie nudzi. Każdy ma w sobie coś wyjątkowego. Niby różnią się nawzajem, ale mają jeden pewny, niezaprzeczalny element wspólny: w sposób niemalże doskonały, mistrzowski mieszają spokojne dźwięki z tymi mocniejszymi. Być może niektóre fragmenty z płyt są zbędne, inne mogłyby zostać bardziej dopracowane, ale mimo wszystko da się wyczuć, że zespół Endorphine włożył w swoje dzieło całe serce i masę zaangażowania. W końcu prace nad albumem trwały około 5 lat.

Kompozycja trwająca najkrócej, bo tylko 5 minut i 8 sekund, najbardziej się odznacza. Wszystko za sprawą wokalu Olgierda Sienkiewicza. Pewnie nie odróżniałaby się tak bardzo od pozostałych, gdyby nie to, że jest jedynym utworem, w którym możemy usłyszeć jakiekolwiek słowa. Piosenka Targowisko Próżności z pewnością zaskakuje. Bez wątpienia jej atutami są: przemyślany tekst, wykonanie, emocje albo raczej wpływ na emocje. Sądzę jednak, że warto przesłuchać ten tekst co najmniej dwa razy, nawet jeśli miałby charakter perswazyjny. Zresztą, perswazja czy nie, głos Sienkiewicza bardzo dobrze wpisuje się w klimat całości. Nie wytrąca z wcześniejszych odczuć, nie rozprasza, wręcz pomaga lepiej interpretować przesłanie dzieła muzycznego, jakim jest Return to the Roots.

Podobno dobra płyta to taka, która zostaje w głowie na długo po przesłuchaniu i, która oddziałuje na nas w sposób, w jaki poprzednie nie były w stanie. Krążki od Endorphine, jak dla mnie, spełniają te kryteria. Serio, aż sama jeszcze nie wierzę, ale ten klimat naprawdę przypadł mi do gustu. Gdy skończyłam słuchać wszystkich utworów, sądziłam, że coś mi się pomyliło, że coś jeszcze musi tam być. Przecież to niemożliwe, że już koniec. Ale cytując klasyka: wszystko ma swój kres. Moja przygoda z Return to the Roots powoli się kończy, ale może Ty dopiero ją zaczniesz.

Połączenia różnych brzmień, rytmów, barw i melodii tworzą całość, której przyjemnie się słucha, a wątek muzyki świata komponuje się z tym doskonale. Ogromnym plusem są także odgłosy natury, o których wspomniałam już wcześniej. Śpiew ptaków, szum wody, świerszcze, a do tego dźwięki gitary. No po prostu magia. Taka pozytywna melancholia, marzycielski mood. Krótko mówiąc: miód na uszy. Oby więcej takich płyt na rynku muzycznym.

 

Agnieszka Biernacka