Jak każdej jesieni przychodzi czas przemyśleń i codziennych depresji, tak i muzyka wczuwa się w ten klimat. Sam Smith ze swoim najnowszym krążkiem wprowadza w chandrę i poczucie straconej miłości.

Sama Smitha znamy z takich hitów jak Latch, który powstał we współpracy z brytyjskim duetem Disclosure, solowe I’m Not The Only One czy Stay With Me. Jego pierwszy album „In the Lonley Hour” ukazał się w maju 2014 roku i prezentował sobą uczucie nieodwzajemnionej miłości – jak wspomina sam muzyk. Piosenki miały wyrażać jego złamane po odrzuceniu serce, smutek i samotność. Smith określił ten krążek jako jego własny, prywatny pamiętnik, którego zawartość została przekazana ludziom poprzez muzykę.

Na kolejny album słuchacze musieli czekać 3 lata, aż do tegorocznej jesieni. 3 sierpnia ukazał się krążek zatytułowany The Thrill of It All. Jak widać ta pora roku nie wnosi niczego nowego niż poczucie monotonii czy przygnębienia. Co gorsza przeciąga przez wiele fal radiowych depresyjne nuty. Być może zbyt mocnym będzie porównanie tego wydawnictwa do trochę mocniejszych, lecz z równie zdystansowanych uczuciowo, smutnych melodii z ostatniego albumu Linkin Park. Jednak w odsłuchu można przyznać, że w obydwu przypadkach wokaliści przedstawiają szary, okrutny świat i swoje zranione serca.

„The Thrill of It All” choć z nowym i lepszym akcentem, wcale nie ma innego oddźwięku niż swoja poprzedniczka. We wszystkich utworach dominuje motyw smutku, porzucenia, straconej miłości czy samotności. Choć muzyk stworzył przez to idealną kontynuację swojej pierwszej płyty, to trzeba przyznać, że nowe aranżacje są wolniejsze i bardziej relaksujące niż do tej pory.

Przez całą płytę dominuje łagodny głos męski, przeplatający się w niektórych momentach z gospelowym tłem. Szczególnie wyróżnia się tutaj utwór Pray przedstawiający artystę jako osobę, która po wielu błędach znajduje się w trudnej sytuacji bez ucieczki. Choć przyznaje swój brak wiary, jest gotów paść na kolana i modlić się o uwolnienie od swej kruchości i samotności. Chór gospel wtórujący wokaliście podkreśla w refrenie dramatyzm jego słów i wprowadzają w uczucie depresji.

Uważam, że należy wspomnieć również o kompozycji Too Good At Goodbays, którego teledysk ukazał się już miesiąc przed wydaniem albumu. Tu także mamy do czynienia z gospelowym tłem, które tworzy słowny akompaniament do tęsknego wręcz wokalu. Utwór przesiąknięty jest szarością i wspomnieniami trudnych pożegnań. Sam idealnie przekazuje w piosence smutek i niepokój samotności. Z pewnością nie jedna osoba żegnająca się z kimś bliskim, po usłyszeniu tego, miałaby łzy w oczach.

Przyszedł wreszcie czas na tytułowe The Thrill of It All. Nie różni się niczym szczególnym od poprzednich piosenek poza jednym: w prawie wszystkich utworach podstawą muzyki jest gitara, band lub bit elektroniczny. Wyjątkowo w tym utworze (pomijając nieszczególnie porywające HIM czy Burning) mamy do czynienia z podkładem fortepianowym, który nadaje im dość niewinny charakter.

Wielkim pocieszeniem dla osób nielubiących tzw. „smutów” i unikających jesiennej chandry, ale jednocześnie będących oddanymi fanami Smitha, jest fakt, że pośród tych szarych piosenek da się znaleźć coś żywego i energetycznego. One Last Song i Baby, You Make Me Crazy sprawiają, że cały ten smutek choć na chwilę znika, a my zapominamy w jaki nastrój wprawiła nas pozostała zawartość wydawnictwa.

„The Thrill of It All” jest krążkiem typowo jesiennym w pełnym tego słowa znaczeniu. Być może nie przypadnie do gustu każdemu słuchającemu piosenek po raz pierwszy, lecz ma swój mały, nikły urok, który sprawia, że chce się słuchać dalej i spojrzeć na świat z innej perspektywy.

 

Patrycja Fabisz