Jedni ich nienawidzą, drudzy wręcz przeciwnie – kochają. Mają swój ,,wiedźmiński” styl to trzeba im przyznać. Łączą różne gatunki, bawią się muzyką i w tym samym czasie zyskują przychylność innych artystów. To jest ich recepta na sukces. Szkoda tylko, że w międzyczasie pomijają parę istotnych kwestii.

Wielkopolska grupa muzyczna Ryba and The Witches, po 3 latach od debiutu, powraca z nowym materiałem Spell, o którym można przeczytać w samych superlatywach na fanowskiej stronie zespołu. Ale czy rzeczywiście są tak dobrzy, jak jest tam napisane? O tym poniżej.

W dziennikarskiej manierze wypada na początku opowiedzieć (między innymi) o inspiracjach zespołu – coś o znanych wielkich grupach zza oceanu. Ten prosty zabieg sprawia, że czytelnik po zauważeniu znajomych imion i ksywek pobudza swoją wyobraźnię i nakreśla własny obraz, kategoryzując dany zespół jako kolejny produkt na półce charakterystycznych mu dźwięków. Ja tego nie zrobię z prostego powodu – ta grupa nie ma charakterystycznego brzmienia.

Świat w który wprowadzają nas mroczni ,,wiedźmini” jest pełen w hipnotyzujące ballady oraz protestancko-religijne hymny. Nawet na profilu perkusisty Piotra „Ryba” Rybickiego można znaleźć zdjęcia z placu zabaw dla dzieci w którym obręcze wykonano na kształt rogów nazywając je “behemocikami”. Najwidoczniej pasja do black metalu nie objawia się wyłącznie w tekstach, ale i rzeczywistości. Czy to dobrze, czy też nie? – Zostawiam tę opinię czytelnikom.

Niestety poziom albumu nie dorównuje do standardów utworu Special Kind of Gravity, który jest dobrze wyegzekwowany i minimalistyczny. Bez – moim zdaniem – zbędnych efektów na wokalu, które w późniejszych fazach albumu zbyt często narzucają się słuchaczowi.

Melodia otwierającego album utworu jest prosta (a wraz z energicznymi podbiciami i efekciarskimi odgłosami syntezatorów przypominających trochę styl grania z Nowej Fali), sprawia wrażenie ambitnej aranżacji w której słychać wokalistę Bartka ,,Mucha” Muszyńskiego oraz wcinającą się między niego solówkę gitarzysty Jakuba Frydrycha. Ze względu na progresywność kawałka nie wiadomo kiedy się zaczyna, a kiedy kończy – przechodzi z jednego bridga do refrenu tak płynnie i swobodnie, że aż chce się zamknąć oczy i odlecieć. Jednakże Times of Trouble budzi nas z tego błogostanu, uderzając w nasz policzek niczym kac na następny dzień po srogo zakrapianej imprezie. Zamiast tej piosenki śmiało widziałbym nr. 4 z tracklisty – czyli iście rockowy hymn Ginny, który (jako singiel) pierwszy z tego albumu ujrzał światło dzienne. W sumie, to nic dziwnego bo jest to najlepszy utwór z tego wydawnictwa.

Mimo, że zespół ma parę lat doświadczenia za sobą, to nadal poszukuje swojego brzmienia; a przynajmniej tak odbieram mieszaninę intymnych utworów Hanging from the Chandeleliers, Sex &Light i Three Little Crowsz bardziej popowo brzmiącymi Spell It (z gościnnym występem Organka, którego znajdziemy również w Chains), czy Saturday podczas, którego wokale Muchy i Mai Bo nachodzą na siebie i nie współgrają w ostatecznym wydźwięku – odbieram je jakby były nagrane osobno, jakoby z zamiarem trafienia na osobne piosenki (jest to błędne wrażenie, ponieważ okładka tego utworu na YouTubie zawiera Ich wspólne zdjęcia w studiu…)

Bardzo prosty i zrozumiały tekst – co niestety działa na niekorzyść. ,,Sometimes i needyou in my bed, but only in my bed.” – uczcijmy nieszczęście kochanków minutą ciszy, którą znajdziemy w tych pustych od wokalu momentach między zwrotką, a refrenem. Jakby tego było mało, w 2:58 został niewyciszony śmiech (który w sumie mógł być tam umieszczony celowo… kto ich tam wie).

W kiczowatym kawałku pod tytułem Rain On Your Back obyłoby się bez zbędnych udziwnień – autotune obdarł z męskości cały urok niskiego wokalu Bartka. Ten zabieg był „jednorazowym wybrykiem” ponieważ w reszcie utworów – inżynierzy dźwięku postawili na czystsze brzmienia. Słoneczny tytuł Walking on Sunshine przyprawia mnie o dreszcze, a to za sprawą złych wspomnień związanymi z tragicznymi dźwiękami znajdującymi się w jęcząco-śpiewanym refrenie, który stopniowo wchodząc pod moją skórę przypomniał mi o scenie skarabeusza z Mumii. Do prawdy – “straszny” kawałek.

Chciałoby się rzec, że mucha nie siada, ale byłaby to uszczypliwość w stronę wokalisty. Owszem, gdzieś tam słychać te namiętnie wymieniane w recenzjach inspiracje elektronicznym rockiem z lat 80/90, ale jest to raczej lekki zapach nostalgicznej nuty, niżeli przytłaczający smród przeszłości. Bardziej powszechnym jest gatunek Synth-Pop, którego upatrzyć się można w instrumentalnej części tego długogrającego materiału. Najbardziej negatywnym aspektem tego krążka są wybrakowane w struktury teksty, obok których nie da się przejść obojętnie.Angielski jest językiem skrótowym, pełnym idiomów, którymi z niemałymi trudnościami posługują się nawet rodacy przebywający na wyspach przez dłuższe okresy, a co dopiero artyści mieszkający na co dzień w Polsce.

Odpowiadając na pytanie – Czy artystom udało się stworzyć coś ciekawego, o nowym brzmieniu? W mojej subiektywnej ocenie: nie. Poza paroma wyjątkami większość utworów poleciłbym na ustawienie jako budzik, albowiem uporczywe dźwięki będą motywacją do pokonania kilku metrów w celu wyłączenia natarczywego alarmu.

Artur Szuba