Jak sobie wyobrażamy felietonistów? Jako z lekkim ciałkiem dziennikarza, który zastanawia się, na co wyda kolejną większą wypłatę, między innymi za tekst, nad którym pracuje, z dwoma opcjami wizualnymi – ze szklanką procentowego trunku, szlachetnego czystego lub z tzw. „sokiem”, z kilku centymetrową rurką, wypełnioną tytoniem, tak jak między innymi wirtuoz felietonów, najbardziej kolorowy ptak polskiego dziennikarstwa sportowego, niestety już świętej pamięci Paweł Zarzeczny. Drugą opcją jest – przynajmniej tak mi się wydaje – jeden z najlepszych znawców Premier League, Przemek Rudzki, pijąc sok pomarańczowy i przegryzając jabłkiem czy jakimś innym owocem. Idąc tym tropem, muszę być słaby, bo piszę to po śniadaniu, popijając wodą niegazowaną.
Ale chciałbym jednak podzielić swoją refleksją, swoimi wspomnieniami piłkarskimi. Tylko postanowiłem to napisać w dwóch połowach – jako piłkarza oraz jako widza. Tak, jako piłkarza. Byłem i jestem graczem B-klasowego zespołu Victoria Skomlin. Myślałem, czy by nie pisać to jako „wspomnienia wiejskiego grajka z tęsknoty za piłką”, ale po co – przytrzymam się formuły. Co będzie w finalnym „parcie”? Nie powiem. Za to tu opowiem o spotkaniu, który dodał mi pewności siebie. Cholernej. Nie tylko na boisku, ale życiowo. Ale – od początku.
Do tego klubu dołączyłem jako junior w 2006 roku. Miałem dość śmiania się że ze mnie grubasek, a już wtedy kochałem futbol. Głównie byłem bramkarzem, ale często ciągnęło mnie w atak. Uwielbiałem zdobywać bramki. Jednak – szczerze mówiąc zdobyłem ich mało, nie umiem sobie przypomnieć, żeby w meczach ligowych coś trafił. W turniejach małych – owszem, raz zdobyłem dwie bramki na jednym turnieju – obie na wagę zwycięstwa. Swoja pierwszą bramkę w turniejach też pamiętam jak do dziś. Ostatnie minuty meczu, przegrywamy 2:3, trener wpuszcza mnie na boisko. Rzut rożny. Dośrodkowanie. Zamknąłem oczy. Trafiłem pod poprzeczkę i remis! Karnych nie strzelałem. Ale wygraliśmy. Duma. Później coś tam grałem na turniejach, lecz w roczniku’95 w spotkaniach ligowych praktycznie mnie nie było. Ale jeździłem, trenowałem. W końcu dostałem swoją szansę od pierwszej minuty. Lewa pomoc, mecz u siebie, szarpanie, walka i generalnie dobry mecz. Zakończyło się to prawdopodobnie remisem, już dobrze nie pamiętam. Lecz na dobre – nie zaistniałem. Przyszedł mój rocznik jako „ligowcy”. Trener juniorów podszedł do mnie i powiedział „Bartek, mam na Ciebie pomysł”. Co to było? Środkowa obrona. Dla mnie cios, ale przynajmniej grałem. I całkiem nieźle mi szło. Asysty nawet miałem! Ale bramki nadal żadnej… Sezon się zakończył i co dalej? Nie poszedłem do seniorów – uważałem, że nic tam nie osiągnę, nie mam szans, nawet na minimalną grę. Liceum i dwa lata studiów, bez piłki w tych barwach, tylko wiejskie turnieje, gdzie strzelałem i byłem kapitanem.
Lipiec 2017. Dostaję telefon .„Baro, musisz pomóc. Reaktywujemy Victorię Skomlin.” Nie wiedziałem nawet, że się rozpadli sezon wcześniej, bo spadli z ligi okręgowej i całą ekipę wywiało. Po dłuższym zastanowieniu – zgodziłem się. Przejął nas niedoświadczony trener, ale również z nami grał… ten sam trener juniorów. I to przez Niego znowu grałem w tyle – najpierw na tzw. „szóstce”, gdzie wykonywałem wszystkie dalsze rzuty wolne, mając najmocniejszego kopa, a później środek defensywy. W październiku jakoś zdobyłem swoją w końcu upragnioną, pierwszą bramkę w życiu. I to jaką! Rzut rożny, przebitka, wybicie przeciwników – rozpędziłem się i lutnąłem z prostego podbicia. Bramkarzowi przeciwników prawie ręcę złamało, a ona wpadła! Byłem bardzo szczęśliwy, a w tym meczu zdobyłem jeszcze drugą bramkę – ale mecz przegrany 2:3. Zdobyłem w swoim pierwszym sezonie 4 bramki, ale defensywa wyglądała katastrofalnie. Zmienił się trener, trochę drużyna i również moja pozycja na upragnioną „dziewiątkę” – również hierarchia, gdyż wylądowałem na ławce. Gdy byłem w najlepszej możliwej kondycji, uważałem że zasługiwałem na skład – niestety ławka, chyba, że ludzi nie było. I przyszedł mecz z LZS Staw. Remisujemy. Wchodzę na boisko, 55 minuta, wściekły, gdyż uznałem, że to był mój czas i bardzo chciałem grać wszystko, uważałem że zasługiwałem, jak cholera. Szybko wyrównujemy, za sprawą… jednego z bohaterów tekstu, gdyż grającego trenera juniorów – niestety, w ciągu kilku minut dostajemy ponownie dwie bramki. 87 minuta. Sędzia po zagraniu ręką jednego z zawodników dyktuje rzut karny. Słyszę głos poprzedniego strzelca bramki – „Niech Baro strzela”! Byłem zaskoczony. Ale ktoś we mnie wierzył. Podchodzę. Gwizdek. Wiem gdzie chce uderzyć. Zamykam oczy. Jak wtedy. Ten sam wynik. Prawa noga. Poszło. Bramkarz w drugą. Jest 3:3! Ależ się ucieszyłem! Nawet mam film – ale też nikt za mną nie pobiegł się cieszyć, bo w tej euforii zapomniałem o tym, że mecz trwa i mamy szansę dobić rywali. Nie udało się, ale byłem szczęśliwy. Od tego momentu grałem coraz więcej – nawet w podstawowym składzie. I jak strzelałem bramki – to ważne. Pewność siebie nie tylko na boisku, ale i poza – nieoceniony. Następny mecz u siebie – bramka na remis. Ostatni mecz na własnym stadionie w rundzie jesiennej – na prowadzenie i dobicie. Żeby tak nie było różowo to w poprzednim meczu, grając właściwie na błocie, przy karnym, podyktowanym na mnie, poślizgnąłem się i bramkarz z łatwością to obronił. A grałem od pierwszej minuty. Trochę cios. Sezon zakończyłem z 5 bramkami. Ta odsłona ligi? 4 spotkania, same końcówki. Niestety, obowiązki.
Generalnie, 2,5 sezonu i 9 bramki to taki średni wynik, nie ma co. Nie wiem czy będę grał dalej. Jednak emocji będzie mi brakować. I tych nerwów, że nie gram i tego szczęścia, że strzelam czy asystuję. Ale przynajmniej będę mógł powiedzieć, że gra w tym klubie dawała mi frajdę. Zamykam część pierwszą. Pamiętajcie – nawet gra w najniższej lidze może dać dużo radości. Reprezentujecie wspólnotę wiejską. To jest fajne, gdy Pani w sklepie zagaduje „Dobrze Wam poszło ostatnio”. Wiele osób traktuje to ironicznie – słusznie, ale tej atmosfery nie zna nikt, kto chociaż raz nie był w takim środowisku.
Bartosz Kamiński
fot.: własne