Mam nadzieję, że mój poprzedni felieton Wam się spodobał. Jak nie – no trudno, jedziemy z wózkiem dalej, bo obiecałem drugą część osobom, którym się podobało. W pierwszej jak pamiętamy – opisywałem trochę moje dzieje i też „mój pamiętny mecz” z klubu Victoria Skomlin – B-klasową ekipę, która ma aspirację, a przede wszystkim moim zdaniem również potencjał na granie trochę wyżej. Teraz opiszę Wam mecz z perspektywy widza.
Tylko czego się spodziewacie?
Pewnie meczu, na którym byłem. Tak, pojechałem na mecz do Gdańska, Polska – Czechy. Był mecz nudny jak chleb z masłem, wolny jak Cinquecento 700 w gazie i jeszcze w dodatku przegrany. No kurna bele, rozumiem towarzyski, ale jak się nie gra o wynik, to płaci się pieniądze za show. Tego nie było, raptem kilka strzałów, w tym słupek Lewandowskiego, a potem kontra gości i cyk brameczka Jankto. Nie ma walki, nie ma ekscesów – fajne wspomnienia, ale nie o to tu chodzi. „To pewnie Bartku jakiś legendarny mecz!” – poniekąd. Powiem więcej – rywalem Portugalia. Ale nie chodzi o ten genialne, cudowne spotkanie z 2006 roku. Co to było! Grzegorz Bronowicki oraz Paweł Golański szalejący jak Roberto Carlos i Cafu, twardy środek pola, no i niezawodny wtedy Ebi Smolarek! A mogło się skończyć wyżej niż 2:1. Słupek kapitana, który nie umiał się przełamać – Macieja Żurawskiego, czy też nie wykorzystanie sytuacji 3 vs 1, gdzie Grzesiu Rasiak podał właściwie… nie wiadomo jak. To powinno się skończyć katastrofą, gdzie w składzie ówczesnych Vice-Mistrzów Europy i czwartej drużyny świata był Cristiano Ronaldo, Luis Figo, Deco i paru jeszcze innych. A było zupełnie inaczej. Szaleństwo. Ale jednak chce napisać coś z morałem, może słabym, ale jednak – mężczyźni potrafią płakać, ale najbardziej przez futbol. Smutne wspomnienie, ale to była gorycz niewyobrażalna dla mnie, nie umiałem się pogodzić. Nikt nie umiał.
Wracamy do 30 czerwca 2016 roku.
Przez cały dzień słyszałem i czytałem wezwania narodu polskiego, by zagrać takie spotkanie, jak to pamiętne z Chorzowa. Sam nawet udostępniłem skrót z tego spotkania. Każdy widział, że była to niepowtarzalna szansa na zaistnienie na kontynencie. A po zwycięstwie ze Szwajcarią, po „tzw. ciężarach”, ale pewnie w karnych, apetyty urosły. W półfinale czekał na nas zwycięzca spotkania Walia – Belgia. Okazja, by znaleźć się w półfinale, niepowtarzalna. My – niepokonana drużyna w tym turnieju. Portugalia – nie wygrała żadnego spotkania w regulaminowym czasie gdy, z grupy awansowała z trzeciego wówczas miejsca. Jak nie teraz, to kiedy? Marsylia, 21:00. Początek spotkania. Siedziałem wtedy ze znajomymi w pizzerii. Wtedy jeszcze mieli dobrą pizzę, a później po zmianie nazwy, już nie smakuje mi tam totalnie, omijam ją szerokim łukiem, to tak w ramach dygresji, ale standardowo szynka i pieczarki. I woda niegazowana, byłem kierowcą. Dwie minuty później, jak kilkanaście, a może i więcej milionów Polaków, jak połowa stadionu Stade Velodrome, jak cały lokal, wyskoczyliśmy w górę. Pamiętam to z zamkniętymi oczami. Przerzut Łukasza Piszczka na lewo, błąd Cedrica, Kamil Grosicki w pole karne, gdzie czekał on. Ten, który przez cały turniej pracował, ale nic nie strzelił. Zrobił to w wielkim momencie. Robert Lewandowski na 1:0. Euforia. I po kolejnych pół godzinach, miałem flashbacki z 2006. Rozegranie, pewność – to była nasza gra. Dobrze się to oglądało. Do 33 minuty. Renato Sanches przekłada, lewa noga, parę obtarć – wpadła. 1:1. Smutek, bo to my wyglądaliśmy lepiej. Mecz zwolnił. Niemrawe akcje, niemrawe podania z obu stron. Koniec połowy, 1:1. Druga połowa, również bez większych emocji. Parę minut przed końcem zadrżały nam serca. On, jeden z dwóch kosmitów ówczesnego futbolu. Chciał strzelić ładną bramkę, po prostu. Teraz tak wnioskuję. Słynny CR7 gubi Pazdana, ale nie trafia w piłkę. Uff. Dogrywka. Obraz podobny jak w drugiej połowie, większą inicjatywę, jednak to Portugalczycy mieli pewną przewagę. Rzuty Karne.
Pierwszy strzela Ronaldo. Trafia. Lewy u nas również. Sanches też, Milik i Moutinho także, Glik w odpowiedzi ładuje mocno. Nani pewnie. No i przyszedł ten smutny moment, pamiętny do dziś, niestety. Jakub Błaszczykowski. Gra, mimo wielu głosów krytyki, najlepszy turniej w karierze, jest jednym z najlepszych piłkarzy podczas EURO 2016 wśród polskiej reprezentacji. Ten jeden przeklęty karny. Strzelił jak zawsze. Może to był błąd? Rui Patricio, specjalista, to trzeba mu oddać, specjalista rzutów karnych. Broni. Coś pęka, ale jeszcze jest nadzieja. Skończyła się w momencie, gdy Quaresma w sam środek pokonuje bezradnego Łukasza Fabiańskiego. Serce się rozsypało. Pamiętam ten płacz, ocieranie łez w tej pizzerii. Czułem się, jakbym ja tego nie trafił. Czułem się, jakby ktoś się rozstał ze mną, albo odszedł na tamten świat. Czułem taki ból, że mógłbym rozwalić wszystko a i tak nic by to nie dało, przez cały dzień i jeszcze następny. A większą gorycz poczułem, gdy to Walijczycy przeszli dalej. Pokonalibyśmy ich. A tak? 2:0 w półfinale oraz po golu Edera w dogrywce, Portugalia pokonuje Francję i zostaje Mistrzem Europy. Wygrali tylko raz. Jeden raz w 90 minutach. A Polska? Nie przegrała żadnego spotkania w tym samym wymiarze. Cholera, żadnego. Choć z drugiej strony – wygrała dwa po 1:0, a trzy remisy, też dumą nie napawa. Ale brakowało mam wrażenie skuteczności. Ach, Milik z Niemcami!
I wtedy zacząłem rozumieć jedno – w futbolu nie zawsze wygrywa ten, co ma umiejętności, a ten, co ma więcej szczęścia. Nam tego zabrakło. Wielka szkoda. Może wtedy mówilibyśmy, że to była drużyna finalistów Mistrzostw Europy. A nawet może i zwycięzców? Francuzi nie byli jeszcze tacy mocni, jak teraz. Jednak, płaczą ze szczęścia Ci, co doprowadzili do łez przegranych. Oby na najbliższym Euro było lepiej. Choć nie sądzę.
Bartosz Kamiński
fot.: Polsat Sport