Alt – J to brytyjski zespół muzyczny, który już wielokrotnie udowadniał, że stać go na wiele. Tworzy różnorodną muzykę, głównie opartą o nurt indie rock, wykorzystując również ambientowe i alternatywne kierunki, mieszając ze sobą style w bardzo harmonijny sposób. W lutym zdecydowali się wydać swoją czwartą studyjną płytę. Na myśl, że teraz pozostało mi ją zrecenzować, ogarnia mnie podekscytowanie. Zatem do rzeczy…
Bane nadchodzi z pięknymi akustycznymi brzmieniami typowymi dla Alt – J, czyli tym co lubię najbardziej. Cały spektakl zaczyna się od ASMrowych dźwięków i magicznego chóru. Następnie przechodzi w bardzo oniryczny wyśpiewany monolog, który jest wręcz senny i magnetyzujący. Chwilę później słyszymy coś mocno nacechowanego silnymi emocjami. Nie brakuje tu też odważnych, nowoczesnych dźwięków wprowadzających w klimat zenergetyzowanego, kawiarnianego lounge coffee music. Odczuwam pewne powiązanie z utworem Time Is The Enemy od Quantic. To wzruszający moment, w którym słuchacz/fan już w pierwszym utworze otrzymuje wszystko czego oczekiwał po całej płycie. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że tak pozostanie do samego końca.
Przy U&ME w głowie towarzyszy mi odczucie, że słucham czegoś co może być inspiracją tworami The xx, Sail (Awolnation), a także folkowymi odniesieniami do muzyki plemiennej. Różnorakość kultur sprawia, że nie wiem na czym przede wszystkim się skupić. Kolejne baaardzo pozytywne zaskoczenie.
Hard Drive Gold jest w zupełnie innym tonie. Mniej w nim mistyczności, więcej przewidywalnych działań. Myślę, że temat równie dobry do podróży samochodem, szalonego tańca, jak i relaksu z Alt – J na słuchawkach. Utwór uniwersalny, pachnący delikatnie latami 80-tymi. Ponowny strzał w dziesiątkę!
W Happier When You’re Gone dodano coś co ubóstwiam, czyli instrumenty klasyczne, które niezwykle ubarwiają tło, tworząc utwór idealnym kandydatem na poruszający soundtrack. Czasem słyszę coś co można by traktować jako wpływy Woodkida i ten wyrazisty bas i te zwolnienia i błyskotliwe zmiany kierunków i tempa. Bardzo ekscytujące dzieło muzyczne, wywołujące mocną gęsią skórkę.
Podczas słuchania The Actor zdałam sobie sprawę, że do tej pory nie potrafiłam krytycznie (w negatywny sposób) potraktować żadnej z poprzednich piosenek. To bardzo rzadka sytuacja, która chyba nie zdarzyła mi się jeszcze nigdy w mojej „karierze” recenzenta. Podczas odsłuchu obecnego utworu moje zdanie się nie zmienia. Wolniejsza kompozycja, bardzo chillująca, swoisty oddech przed kolejną dawką alt-dżejowych odcieni.
Get Better odbieram w taki sposób jakby mogło być kołysanką, piosnką śpiewaną w romantyczny, ciepły wieczór ukochanej osobie, Powiedzieć słodki to za mało, mocniej nacechowane emocjonalnie i świetnie pasujące będzie tutaj angielskie słowo charming. Nic dodać nic ująć. Dowód na to, że Alt – J potrafi stworzyć każdy nastrój i wpasować się w odczucia nawet najbardziej wymagającego dnia.
Chicago to pierwszy dosadniejszy przejaw muzyki elektronicznej. Utwór równie zadowalający co pozostałe. Idealnie dopasowany bas deklasuje wszystko co słyszałam w kompozycjach innych, podobnych artystów. Wymarzone brzmienia wywołujące uczucie, przez które chce się powtarzać „o Boże, jakie to jest dobre”.
O Philadelphia mogę powiedzieć jedynie tyle, że jest idealnie pasującym puzzlem do reszty składanki. Świetnie wpleciony kobiecy, operowy głos dodaje renesansowego animuszu, podobnie jak elementy muzyki klasycznej. Prawdziwe dzieło sztuki!
Walk a Milez z początku przynosi wspomnienie lat 50 – tych i zespołów acapella, a także docenianych The Drifters. Potem nadchodzi nowa fala, bardziej zmodernizowana, ale równie artystyczna. Niezwykłe i doskonale przemyślane podejście Alt – J do tematu tworzenia płyty.
Delta to wnikliwe interludium, w którym znów pojawia się ewidentna fascynacja acapella. Trwa zaledwie minutę, ale mogę zapewnić, że każda sekunda jest wspaniale wykorzystana. Mogłabym tego słuchać w nieskończoność.
Losing My Mind to brak powtarzalności, za każdym razem czuję, że odkrywam coś całkiem nowego. Piękno w nowym, świeżym wydaniu. Równie emocjonalna piosenka, bardzo ambientowa.
Podobnie jest z Powders, które niestety kończy jeden z najlepszych albumów, które miałam przyjemność słuchać w swoim życiu. Utwór różniący się od reszty, może zapowiadający coś przyszłościowego, nowego o czym myślą kompozytorzy. Romantyczność na wysokim poziomie, podobnie z lekkością, której dodają oryginalne bluesowe wstawki. Idealne zakończenie.
Pierwszy raz w całej płycie nie znalazłam ani jednego słabego punktu. Generalnie jest to dobrze oszlifowany diament, wielki potencjał fantastycznie wykorzystany. Ogólne skojarzenia, które przychodzą mi do głowy oprócz tych wymienionych wcześniej, to także znaczące wpływy Moby, Massive Attack i Cosmo Sheldrake. Niezwykle polecam słuchaczom. Jestem pewna, że nie zawiedziecie się!
Aleksandra Snopkowska
Fot.: altjband.com