Slash jest brytyjskim gitarzystą znanym z kolaboracji z wieloma artystami zagranicznej sceny muzycznej. Występował z takimi sławami jak zespół Guns N’ Roses, Michaelem Jacksonem oraz Milesem Kennedym i to właśnie o tej ostatniej współpracy będzie dzisiejsza recenzja. Slash i Miles Kennedy 11 lutego wydali swoją czwartą płytę, zarazem jest to piąty album studyjny samego Slasha.
Słuchając pierwszego utworu – The River Is Rising czuję mocną inspirację Welcome to the Jungle od Guns N’ Roses. Miles Kennedy w typowy dla siebie sposób operuje wokalem, pokazując wiele możliwości dobrego piosenkarza. Solówki Slasha jak zawsze na najwyższym poziomie. Bardzo mocno słyszę charakterystyczny dla niego muzyczny styl.
Whatever Gets You By podtrzymuje myśl, że poprzednia ich wspólna płyta miała wiele niedociągnięć, które niweluje 4. Niestety przez techniczną poprawność obecnych kawałków i wyjątkowo dynamiczne oraz głębokie brzmienia, dostrzega się więcej minusów w poprzednim Living The Dream. Widać, że obecnie twórcy weszli na wyższy poziom.
C’est la vie (takie jest życie) to jeden z tytułów, który jest bardzo często używany przez kompozytorów wielu narodowości. O tym jakie faktycznie jest to życie, energetycznie opowiada nam slashowa gitara, która ewidentnie wysuwa się tutaj na prowadzenie i gra pierwsze skrzypce. Głos Milesa staje się ozdobnym dodatkiem uzupełniającym.
Zupełnie odwrotnie jest w The Path Less Followed, które zdominował Kennedy, wycofując się jednak w odpowiednich momentach, by gitarowa gwiazda mogła pochwalić się walorami swego rzemiosła. Jestem bardzo ciekawa jakby ten utwór brzmiał w wersji koncertowej
Actions Speak Louder Than Words to rockendrollowe dźwięki, które przywodzą mi na myśl Antastasię z Apocalyptic Love. Czasem doświadczam też odczucia, że głos Milesa brzmi prawie jak ten M.Shadowsa z A7X. Co jeszcze? Klasycznie genialna gitara prowadząca!
Spirit Love to psychodeliczne rytmy, na które długo czekałam. Przed słuchaniem krążka zastanawiałam się, czy znajdzie się coś w podobnym guście. Przyjemne zaskoczenie, elektryzujące, orientalne brzmienia. Dowód na to, że artyści potrafią z gracją wyjść ze swojej strefy komfortu i stworzyć coś inspirującego.
Fill My World to inspiracja późnymi Gunsami, ale też jednocześnie coś czego jeszcze nie było. Przyjemny spowalniacz, uspokajacz, który gasi emocje z pierwszej połowy, przygotowując na kolejną ich dawkę.
April fool zaczyna się jakby słuchacze mieli być przygotowani na jakieś wielkie, ekscytujące wydarzenie. Ponownie słyszę bardzo wyraźny styl Guns N’Roses i Aerosmith, myślę że będzie się to powtarzać już do samego końca.
Call Off The Dogs to pierwsza nuta, która wydaje mi się taka sama jak wszystkie pozostałe. Wiadomo, dobrze się jej słucha jednak nie jest aż tak inspirująca i kreatywna jak cała reszta.
Ostatnie podrygi albumu to Fall Back To Earth, które kojarzy mi się z dosłownym powrotem do ziemi niekoniecznie metaforycznej Matki Ziemi, ale zwyczajnej gleby. Brzmi odrobinę jak epitafium, utwór który został stworzony po śmierci. Może dzieje się tak za sprawą tego, że czuję tu sporo King Crimson. Pozycja posiada bardzo specyficzny styl, który sprawia, że klimat staje się bardziej halloweenowy, może nawet musicalowy, ale kompletnie nie jest przerysowany. To chyba moja ulubiona kompozycja!
Kolejne słuchanie zakończone sukcesem. Album oceniam bardzo wysoko, a moja satysfakcja weszła na wysoki poziom. Z przyjemnością polecam zapoznać się z 4.
Aleksandra Snopkowska
Fot.:slashonline.com