W połowie listopada Metallica w końcu opublikowała swój długo oczekiwany 10-ty album studyjny, Hardwired… To Self Destruct. Wielu dziennikarzy muzycznych uznało tą płytę za najlepszą od czasu legendarnego “Czarnego Albumu”. Pomimo kilku obiekcji opisanych poniżej, faktycznie muszę się zgodzić z tą opinią.

 

Droga do tego albumu była długa i wyboista. Gdy w 2008 roku zespół wydał album Death Magnetic, który zmył skazę po pomyłce w postaci St. Anger, fani zespołu liczyli na to, że muzycy popłyną na fali i rychło rozpoczną pracę nad kolejną płytą. Niestety tak się nie stało. W ciągu tych ośmiu lat dzielących nowy krążek od poprzednika zaliczyli wiele mniej lub bardziej kontrowersyjnych sytuacji. Oczywiście największa fala internetowego hejtu wylała się na grupę w 2011 roku po opublikowaniu płyty z utworami do produkcji teatralnej “Lulu”; stanowiącej połączenie dwóch sztuk Franka Wedekinda. Kompozycje przygotował Lou Reed, wespół z którym Metallica sygnowała wydawnictwo. Pomimo tego, że początkowo album zaostrzył apetyty fanów, czar prysł zaraz po wydaniu. Kolejnym nietrafionym przedsięwzięciem zespołu była realizacja filmu “Through The Never”, na którym James Hetfield i spółka stracili miliony dolarów. Wielu fanów, nawet tych najbardziej oddanych, po tych wpadkach odwróciło się od zespołu. Singiel Lords Of Summer (który ostatecznie nie trafił na podstawową edycję nowego albumu) przeszedł bez echa. Jednak kiedy tylko Metallica opublikowała pierwszy utwór zapowiadający omawiane wydawnictwo, tytułowy Hardwired oraz konkretną datę premiery, napięcie wśród wielbicieli grupy ponownie wzrosło. W serwisie YouTube pojawił się nawet filmik, w którym jego autor zaprezentował jakby brzmiał nowy utwór gdyby został umieszczony na jednym z klasycznych albumów zespołu. I rzeczywiście, z podłożonym brzmieniem np. Kill ‘Em All, wspomniany singiel rzeczywiście mógłby konkurować z takimi utworami jak Whiplash czy No Remorse z legendarnego debiutu Metalliki. No ale włączmy płytę.

Zaczyna się od wspomnianego Hardwired. To wspaniały utwór na otwarcie. Większość kompozycji z tego albumu to długie, progresywne utwory. Tutaj mamy szybki trzyminutowy thrash, przywodzący na myśl Hit The Lights czy Motorbreath”. Należy jednak mieć na uwadze, że autorami nie są już gniewni nastolatkowie z trądzikiem na twarzach, a stabilni Panowie w średnim wieku. Wokal Jamesa Hetfielda nie jest już tak agresywny jak w latach 80-tych. Jednak ten utwór, razem z podobnie wściekłym Spit Out The Bone, tworzy zgrabną klamrę kompozycyjną. Równie szybki jest Moth Into Flame, jednak on bardziej kojarzy się z mainstreamowym obliczem Metalliki, głównie za sprawą przebojowego refrenu w którym wokalista ciągnie długie nuty na końcu wersów. Z kolei Halo On Fire wykorzystuje te same patenty co The Unforgiven III z poprzedniej płyty, jednak tam zastosowano fortepian i orkiestracje. Tu na szczęście nie mamy takich smaczków.

Skoro już jesteśmy przy podobieństwach: jedna z zagrywek gitarowych w Atlas, Rise! brzmi niczym żywcem wyjęta z Hallowed Be Thy Name Iron Maiden. Szczególnym utworem na płycie jest Murder One będący hołdem dla zmarłego pod koniec 2015 roku Lemmy’ego Kilmistera, idola, a później przyjaciela muzyków. W teledysku do tego utworu widzimy skrót życiorysu legendarnego lidera Motörhead w konwencji rysunkowej. Kawałkami wybitnie słabymi w mojej ocenie są leniwy i rozlazły Confusion oraz Am I Savage?, chociaż w tym drugim pod koniec pojawia się żwawe rock”n’rollowe solo Kirka Hammetta. Warto nadmienić, że zespół nakręcił klipy nie tylko do utworów singlowych. Zrealizowano obrazki do wszystkich 12-stu utworów z płyty, z czego najciekawszy jest ManUNkind, w którym pojawia się młody zespół metalowy z pomalowanymi w corpse paint twarzami, naśladujący Metallikę. Wygląd aktorów jest nieprzypadkowy: mają oni na sobie koszulki z logotypami m.in. grup Venom i Mercyful Fate, do fascynacji którymi członkowie Metalliki przyznawali się od samego początku kariery. Dreszczyku emocji dodaje sztuczna krew i odcięty łeb świni.

W mojej ogólnej ocenie Hardwired… To Self Destruct jest równą i w miarę spójną płytą, przewyższa poprzedniczkę pod względem jakości kompozycji. Można się przyczepić do jej brzmienia, ale rzeczywiście: moim zdaniem lepszego albumu od 1991 roku Metallica nie nagrała.

 

Patryk Pawelec