Miliony sprzedanych płyt, występy na największych scenach, uznanie w postaci 10-ciu nagród Grammy, a Jemu wciąż mało. ,,Apetyt rośnie w miarę jedzenia” – muzyk z Memphis prezentuje przed nami kolejny długogrający materiał. 

To już 6. album w karierze muzyka znanego ze swoich przebojów w grupie *NSYNC, jak i solowych podbojów  z “Justified” (2002), FutureSex/LoveSounds (2006) czy ostatnim eksperymentalnym 20/20 Experience (2013) – powstałym we współpracy z Timbalandem w niespełna 3 tygodnie. Nie znam osoby, która by nie wiedziała kim jest JT. To wszystko za sprawą wielu występów – chociażby w popularnych filmach np. Friends With Benefits (z “bystrym” tłumaczeniem na Polski – To Tylko Seks), czy The Social Network – produkcji o gigantycznym portalu społecznościowym. Nie ma sposobu by nie mieć styczności z tym artystą, który swoją obecnością w radiu, kinach, na bilbordach i telewizji zajmuje większość miejsc. Gdziekolwiek człowiek nie się nie obejrzy – ON. Czy to dobrze? Zależy czy jesteś fanem, czy też nie. Piszę tę recenzję poniekąd ze względu na to, że produkcją zajęli się najlepsi z najlepszych, czyli ten co zmienił brzmienie współczesnych popowych nagrań – Timbaland oraz The Neptunes. Tym którzy nie są w temacie szybko tłumaczę, że jednym z członków tej genialnej grupy jest Pharell znany chociażby z swojego uroczystego utworu Happy, który wciąż odbija się echem po licznych stacjach radiowych. Ale to nie koniec jego zasług; wyprodukował z Chadem Hugo większość waszych ulubionych popowych utworów z wczesnych lat 2000.

Ponieważ sytuacja prawna nie pozwalała Justinowi na współpracę z tymi dwoma wyjątkowymi muzykami, jest to pierwszy album od “Justified“, który stworzyli wspólnie. Fani musieli czekać na ten moment aż 16 lat! Ten album nie ma zacięcia “Country” o którym mówiono w promujących go trailerach. Jedyny kawałek, który brzmi jak ballada do ogniska w lesie to Flannel, aczkolwiek elementy akustycznej gitary są wszechobecnie wykorzystane, a zarazem nie narzucają żadnego muzycznego stylu – po prostu są. Brzmią ciepło i przyjemnie jak na album R&B przystało. Breeze of the Pond to bez wątpienia kandydat na singiel, który podbije zarówno serca tych starszych, które wychowały się na jego muzyce, jak i młodszych nastolatek (jeśli nie to proszę mnie nie karać za zbyt pochopną opinię, ale słów nie cofnę, bo to świetny letni kawałek do słuchania wieczorami w domowym zaciszu).

Tym zdaniem (gładko przechodząc w aspekt południowej korzeniowości Justina) chciałbym napomknąć, że Silas (imię jego syna) to po łacinie “Man of The Woods” – czyli adekwatnie tytuł tego albumu. Zabieg ten był oczywiście zamierzony. Jemu właśnie zadedykował ten krążek. 37-letni piosenkarz, który obchodził swoje urodziny w tę środę (31.01.), postanowił wypełnić niszę i stworzyć ” nowoczesną Americanę na 808tach“. (808 to te głębokie, długie linie basu, które znajdziemy w tzw. “Hiphopowych Bangerach”.) Filthy – odpowie nam na pytanie ,,Czym jest Nowoczesna Americana na 808-tach?”. Czyli R&B w wersji nowoczesnej, “odświeżonej” – opisuje w wywiadzie z Zane Lowe, w ramach audycji Beats One.

Tematyka wielu utworów – jak przystało na wielu śpiewających, współczesnych romantyków – porusza aspekty miłosne. Usłyszycie je w Montana oraz Say Something. Znajdziemy tu też mimo jego żony i dziecka (którzy udzielają się na albumie w Hers (interlude) i Young Man), bardziej osobiste i introspekcyjne utwory – Flannel, Livin’ Off The Land. Może nie jest to jakiś ambitny zbiór tematów do rozmowy, ale były wokalista Boy’s Bandu nigdy nie był politycznie aktywny, ani nie nawoływał do aktywności społecznej czy religijnej. No może za wyjątkiem dwóch występów w Where is the Love? Od The Black Eyed Peas. Justin.. On po prostu wie jak robić dobrą muzykę – i robi to konsekwentnie już trzecią dekadę. Oczywiście znajdą się przeciwnicy tego stwierdzenia, no ale na przysłowiowego męskiego “kija”, w uchu słuchaczy lekarstwa nie znajdą nawet pośród utworów Bacha. Chociaż w sumie.. Przecież też był głuchy. Więc może akurat?

Radosne pogwizdywania w Wave (jak domniemam) były pomysłem Timbalanda, albowiem znany jest z takich zabiegów (patrząc choćby na Flo Rida – Whistle). Wielki hit Supplies łączy to co najgorsze: wwiercającą się między uszy, podrasowaną syntezatorami melodię i hipnotyzujące chórki w tle. Alicia Keys, która zagościła na Morning Light, nadała trochę jazzowego groove’u, w skutek tego wzbogacając soniczną różnorodność albumu. Kolejnym aspektem przemawiającym do mnie są instrumenty smyczkowe (zwłaszcza energicznie zagrana solówka na harmonijce w Midnight Summer Jam). Przy 13-14 utworze słuchacz zaczyna się męczyć, a długość tego albumu (1:05:55) mogłaby być odrobinę skrócona – całość tracklisty to aż 16 utworów. Spokojnie mogłaby być obcięta o te 3, ale nie ma co narzekać – przez większość ich trwania dostajemy przyjemne doznania audio.

Jest to album rodzinny, więc śmiało możemy go puszczać podczas długich podróży z rodzicami (i to nie tylko przez to, że nie wyłapują przekleństw po angielsku – na próżno ich tam w ogóle szukać), jak i ze swoimi drugimi połówkami. Album stworzy niesamowity klimat w akompaniamencie zapachowych świeczek i lampki czerwonego wina. Nawet w wersji samo-narcystycznej – z lustrem. Bez wątpienia umili nam nie jeden dzień i poprawi humor, dopóki słońce nie wyjdzie zza zimowych chmur.

 

Artur Szuba