Można by przypuszczać, że człowiek po wielu godzinach samotnej jazdy samochodem będzie zmęczony, a w głowie będzie miał tylko drzemkę. Jednak w tę niedzielę ja, jak i zapewne inni, nie myśleli o spaniu. W niemalże nierealny sposób już wtedy byliśmy naładowani energią tego, co wydarzy się za parę godzin, a wydarzyć miało się dużo.
Kolejki ludzi ustawiały się już wiele godzin przed otwarciem bramek. Nie ma w tym nic dziwnego, w końcu był to koncert wyczekiwany dosłownie latami! Dlatego wielu osobom zależało na zajęciu jak najlepszego miejsca w kolejce. Zazwyczaj znalezienie odpowiedniego wejścia przy tak dużych obiektach może mniej doświadczonym sprawić problemy, tym razem pojawiła się jeszcze jedna przeszkoda. Delikatne zamieszanie wśród organizatorów sprawiło, że niektóre grupy kilkukrotnie zmieniały bramki, szukając możliwości wejścia na wydarzenie.
Niespełna parę minut po 18:00 ludzie zaczęli wypełniać Ergo Arenę, z głośników leciała muzyka, a ludzie nawiązywali nowe znajomości. Na pozór panowała spokojna atmosfera, chociaż wszyscy wiedzieli, że to tylko cisza przed burzą, że tego wieczoru czeka ich prawdziwa rzeź. Zbliżał się koncert trzech kapel, które potrafią uderzyć niezwykle mocno i niezwykle celnie. Pierwszy cios zadało Vended.
Młodzi muzycy szturmem wzięli Gdańsk i na pewno pomogły im w tym powiązania rodzinne. Sama możliwość wystąpienia przed dwoma tak wielkimi zespołami jest sporym zaszczytem, którego nie każdy może dostąpić. Tak dobre przyjęcie przez fanów oczekujących przecież na gwiazdy jest czymś niemal niespotykanym. Postaciami szczególnie odpowiedzialnymi za ten stan rzeczy są Griffin Tylor oraz Simon Crahan, których ojcowie są nierozerwalnie związani ze Slipknotem. Głównym aktorem tego występu był syn Coreya, który udowodnił, że zdolności wokalne ma po ojcu.
Muzycznie też czuć było inspiracje „zespołem tatusiów”, chociaż wyszło to chłopakom bardzo dobrze. Masa przekazanej energii, świetny performance i zwięzłość to trzy określenia, którymi można by opisać niedzielne popisy Vended. Bez zbędnego gadania, po prostu zrobili swoje i świetnie im to wyszło, co wszystkim przypadło do gustu. Niestety w trakcie tego ledwie półgodzinnego seta można było zauważyć problem, który na płycie był odczuwalny przez cały ich koncert. Nie do końca zrównoważony miks sprawiał, że czasem gitary kryły się pod perkusją, co nieco utrudniało odbiór. Jednak występ pomimo tego jednego niedociągnięcia, przyniósł wiele pozytywów, m.in. możliwość usłyszenia utworu Overall, który nie został jeszcze oficjalnie wydany przez band. Nie wiem czy Vended kiedykolwiek pozbędzie się miana „zespołu syna Coreya Tylora”, ale wiem, że koncertowo radzą sobie bardzo dobrze i mają potencjał na jeszcze lepszy materiał.
Zaskoczeniem w kontekście dużych koncertów, mogła być punktualność. Równo o godzinie 19:50 zaczął się drugi koncert tego wieczoru, czyli Jinjer. Wspaniały głos Tatiany wydawał się momentami wręcz nierealny. Wachlarz technik wokalnych, które nam zaprezentowała był zdumiewający, a w jeszcze większe osłupienie wprowadzić mogło to jak szybko między nimi przeskakiwała. Na szczęście dla fanów problemy akustyczne zostały poprawione i mogli w pełni cieszyć się energią i żywiołowością przekazywaną przez ukraiński band.
Tutaj też muzycy nie marnowali zbyt wiele czasu na przemówienia i skupiali się głównie na graniu. Wyjątkiem były podziękowania Tatiany skierowane do Polaków, za pomoc Ukraińcom w tak trudnym dla nich czasie. Pomimo tego, że Vended świetnie się spisali i nie było widać po nich niewielkiego doświadczenia koncertowego, tak porównując ich z Jinjer można jasno wskazać kto jest bardziej doświadczony. Światła były idealnie dopasowanie do muzyki, kontakt z publicznością był na wyższym poziomie, a hity takie jak Pisces czy Teacher, Teacher! sprawiły, że momentami było wręcz magicznie.
W końcu około godziny 21 fani doczekali się tego na co czekali dwa lata. Gdy tylko z głośników dobiegły dźwięki get behind me satan and push morze telefonów powędrowało w górę. Wszyscy wiedzieli, że zaraz się zacznie najlepszy performance w ich życiu. Chwilę później wybrzmiały pierwsze riffy Disasterpiece, kurtyna w ekwilibrystyczny sposób pofrunęła do góry, a na ogromnej konstrukcji, której jeszcze chwile temu nie było, stali muzycy Slipknota. Wrzawa publiczności jasno potwierdziła, że właśnie tego oczekiwali. Gwiazdy tego wieczoru grały swoje największe hity takie jak Wait and Bleed,Before I Forget czy Suflur. Już wtedy można było zwrócić uwagę na dwie znaczące różnice. Po pierwsze było to niezwykle efektywne wykorzystanie pirotechniki, która dobrze podgrzewała atmosferę. Po drugie, Corey w porównaniu do wcześniejszych wokalistów robił sporo przerw między kawałkami, żeby pomówić do publiczności. Dziękował innym zespołom za występy czy zapowiadał kolejne kawałki. W trakcie jednego z tych przemówień zręcznie przypomniał, że niebawem wychodzi ich nowy album, po czym został zagrany The Dying Song(Time to Sing), który promuje nadchodzący krążek.
Fantastyczny był również moment, w którym frontman poprosił nas o pomoc i wspólnie wyśpiewaliśmy Dead Memories na dziesiątki tysięcy gardeł. Faktem jest jednak to, że Corey nie musiał nas prosić o pomoc, niemal każdy z kawałków był śpiewany przez większość publiki. Muzycy zagrali jeszcze parę utworów w tym obowiązkowe Psychosocial czy wyjątkowe The Heretic Anthem, pożegnali się z publicznością i zeszli ze sceny. Jednak nikomu do głowy nie przyszła nawet myśl, że to mógłby być koniec koncertu.
Pierwszym z bisów było Duality, które wzbudziło kolejny przypływ energii. Był to jednak dopiero początek szaleństwa, bowiem po pytaniach Coreya, czy chcemy usłyszeć jeszcze jeden kawałek muzycy zagrali jeszcze Spit it Out oraz Custer. Wtedy faktycznie mogło się wydawać, że był to ostatni numer tego wieczoru, jednak za namową tysięcy gardeł artyści powrócili na scenę, żeby dokończyć dzieła zniszczenia. Przy dźwiękach (515) frontman wygłosił kolejną przemowę dziękując publiczności, mówiąc jak bardzo cieszy się, że może znów u nas być. Prosił też o ponowne brawa dla pozostałych zespołów, ze szczególnym wyróżnieniem Vended. Po tych słowach przekornie został zagrany People=Shit, a faktycznie ostatnim numerem zostało Surfacing.
Muzycy podziękowali publiczności, kłaniali się i rzucali fanty. Dołączył do nich wówczas Griffin, co tylko podkreśla jego zażyłą relację z ojcem. Fani zaczęli się rozchodzić, a na miejscu zostali cisi bohaterowie imprezy, czyli ochrona i obsługa techniczna. Szczególnie warto podkreślić działania ochroniarzy, który dbali o nasze bezpieczeństwo, nigdy nie tracili czujności i szybko reagowali na każde wezwanie. To właśnie dzięki tym, na których często nie zwraca się uwagi mogliśmy cieszyć się tak wspaniałym, energetyzującym wieczorem.
Bartek Bełda
Fot.; Bartek Bełda