Pomimo tego, że termometry wskazywały niemal 40 stopni Celsjusza to nie promienie słońca rozgrzewały publiczność.  To co działo się na scenie Dworku Artystycznego można opisać za pomocą dwóch słów. Był ogień!  

Można by przypuszczać, że tuż przed 20:00 będzie już nieco chłodniej, jednak cały czas czuć było duchotę i pogoda dosyć mocno dawała się we znaki. Ludzie schładzali się różnymi napojami i ze zniecierpliwieniem oczekiwali aż GED pojawi się na scenie. W końcu po wspaniałej zapowiedzi, trio wskoczyło (chociaż to mało powiedziane) na swoje miejsce i rozpoczęła się niesamowita podróż po największych Rock’N’Rollowych klasykach.

Pierwszym kawałkiem był Jailbreak z repertuaru Thin Lizzy. Już wtedy mogliśmy odczuć potężną dawkę energii przenoszoną przez zespół.   Zachowanie sceniczne Grega jest wręcz nie do opisania, niemal tańczył ze swoim basem krocząc cały czas. Jego charyzma, pewność siebie i umiejętności były tym, co najbardziej przykuwało uwagę przez cały koncert. Niemal biegiem przeszliśmy przez hity takich zespołów jak Depeche Mode (Personal Jesus) czy Muse (Supermassive Black Hole) i dotarliśmy do ostatniego kawałka pierwszej części setu. Zamykał ją chyba największy punkowy klasyk czyli Blitzkrieg Bop od legendarnych Ramones.

Po krótkiej przerwie panowie nie zwalniali tempa, rozpoczęli z wysokiego C  od Walk this Way, które najbardziej znane jest z wykonań Aerosmith. Publiczność spisywała się wyśmienicie cały czas nagradzając artystów brawami. Zbliżając się powoli do końca cały czas panowała niesamowita atmosfera, co wykorzystali muzycy, dając solowe popisy. Oczywiście pierwszy popisywał się frontman, a jego poczynania przypominały mi Cliffa Burtona. Wskoczył na ławeczkę, grał z basem za głową czy za pomocą złocistego trunku gazowanego.  Greg (tak właściwie to Grzegorz Świerk)  pokazał czemu jest uznawany za jednego z najlepszych basistów w kraju.  Później, tuż przed ostatnim zaplanowanym kawałkiem podobnych popisów próbował Ernest Dziedzic, jednak pomimo ogromnych umiejętności nie udało mu się przyćmić kolegi.

Jednak osobą, która najbardziej pozostawała w tle był Dorian Gębski. Widać było, że dołączył on do świetnie rozumiejącego się duetu ledwie 4 miesiące temu i jeszcze nie do końca czuje się komfortowo. Wydawał się nieco zawstydzony i zestresowany, chociaż umiejętnościami wcale nie ustępował swoim towarzyszom.  W trakcie tych niemal dwóch godzin zagrał wiele świetnych riffów i parę naprawdę trudnych solówek, a dodatkowo wspierał całokształt swoim wokalem.

Kiedy tylko muzycy zeszli ze sceny, publiczność zaczęła domagać się więcej. Nie pozostało im więc nic innego niż wrócić tam, gdzie ich miejsce i dać nam jeszcze kilkanaście minut zabawy.  Pierwszym kawałkiem zagranym na bis było Breed Nirvany. W powietrzu czuć było, że gdyby nie brak miejsca, to bylibyśmy świadkami epickiego pogo.  Po drugiem bisie, kiedy wydawało się, że to już koniec wieczoru, za mocnymi namowami został zagrany jeszcze raz hit od Muse. Tym razem Supermassive Black Hole zostało zadedykowane partnerce Doriana, która niedawno uszkodziła sobie nogę.

Tak jak czarna dziura, tak czwartkowy występ zagiął czasoprzestrzeń. To wręcz niemożliwe, żeby czas minął tak szybko. Jednak niestety po dwóch godzinach nastał czas na pamiątkowe zdjęcie i część osób zaczęła zbierać się do domów.  Artyści chętnie rozmawiali z pozostałymi słuchaczami i panowała bardzo przyjemna atmosfera. Był to niesamowity koncert, który wielu z pewnością zapadnie w pamięć. Warto na końcu jeszcze podkreślić, że nie bawilibyśmy się tak dobrze, gdyby nie świetne nagłośnienie koncertu, dzięki któremu wszystko było idealnie słychać.

 

Filip Cierpisz
fot.: Filip Cierpisz, Maja Zdziebłko