Jeżeli miałbym wybrać jeden gatunek muzyczny, który cieszy się szczególną popularnością w Opolu wskazałbym na bluesa. A jeżeli miałbym wybrać największy Polski zespół bluesowy, bez wahania wskazałbym Dżem. Co więc otrzymamy, z równania “Dżem + Opole + Amfiteatr pełen ludzi”? Niezapomniany wieczór!

Na parkingu pod NCPP znaleźliśmy się około 18:30 z przeświadczeniem, że mamy jeszcze sporo czasu do koncertu i na pewno ze wszystkim zdążymy. To był pierwszy moment, w którym przeżyliśmy szok. Nasze oczy ujrzały parking zalany morzem ludzi, którzy sukcesywnie wchodzili do budynku. Pojawiła się myśl, że chyba jesteśmy za późno. Na szczęście, dzięki dobrej organizacji (za co brawa należą się Wagart’owi) znaleźliśmy się w środku w ekspresowym tempie. Po zajęciu miejsc nastało kolejne zdziwienie, ponieważ ze sceny wygłaszane były instrukcje związane z ogólnym bezpieczeństwem. Ku zaskoczeniu samego mówcy, publiczność nie tylko żywo reagowała na jego słowa, ale całe wystąpienie nagrodziła aplauzem. Niespełna kilka minut później (może nawet nie) nastąpiło ostatnie zdziwienie, otóż wbrew ogólnie przyjętym konwenansom DŻEM zaczął grać punktualnie!

Pierwsze szarpnięcia strun basu przez Bena, połączone z prostym rytmem wybijanym z precyzją przez Zbyszka, uprzejmie poinformowały widownie, że dzisiejszy występ rozpocznie się od Detoxu. Był to pierwszy z 5 wielkich momentów tego show, otwarcie z przytupem, z którego ku mojemu zaskoczeniu muzycy dosyć szybko uciekli, gładko przechodząc do następnego numeru, czyli Do przodu. Dopełniło to obrazu tego, czego możemy się dziś spodziewać, to znaczy świetna pogoda, muzycy w kapitalnej formie, akustyka jak przystało na amfiteatr idealna. To po prostu musiał być świetny koncert. Tymczasem wielkimi krokami zbliżał się do nas drugi z kluczowych fragmentów tego wieczoru, czyli Do Kołyski. Już pierwszy akord zagrany przez Janusza spotkał się z owacjami. Ludzie zaświecili latarki w telefonach, a Maciej mógł spokojnie odchodzić co chwilę od mikrofonu, słuchacze po raz pierwszy wzięli aktywny udział w koncercie wymieniając się wersami z wokalistą. Był to też pierwszy utwór, w którym faktycznie można było poczuć ogrom fanów przybyłych do amfiteatru, który niemal pękał w szwach. Warto w tym momencie wspomnieć o osobach, które swoją pracą nadawały utworom niepowtarzalności i charakteru. Adam i Jurek dzierżąc w swych dłoniach gitary typu Les Paul (które co chwile zmieniali, czasem nawet w trakcie kawałków) wykonali ogrom pracy nie tylko dopełniając sekcję rytmiczną, ale przede wszystkim przekazując emocje poprzez solówki. Jako gitarzysta powiem jedno: Dziękuje za to, że byliście, jesteście i będzie inspiracją dla wielu pokoleń do sięgania po gitarę.

Trzecim z kluczowych momentów, była Modlitwa III, która wzbijając w górę ręce publiczności jednocześnie doprowadziła do tego, że pierwszy raz tego wieczoru miałem ciarki. Spokojna piosenka, powolna, trafiająca człowieka głęboko w duszę. Można by powiedzieć, że jest skąpa instrumentalnie i monotonna, jednak trafniejszym określeniem będzie świadoma oszczędność aranżacyjna i powtarzalność wprowadzająca słuchacza w pewien trans. Jednak zostaliśmy wyrwani z niego dosyć szybko. Gdy tylko ustały brawa Adam zaczął grać koleją kompozycje, czyli dosyć skoczne Szeryfie, Co tu się dzieje. Jedyną rzeczą, do której można się przyczepić w trakcie koncertu, były właśnie te przerwy między utworami. Panowała wtedy zazwyczaj cisza, Maciej milczał, żadnego “dziękuję”, ”jak się bawicie?”, czy nawet “cześć Opole”. Trochę burzyło to połączenie między zespołem a publicznością, która z pewnością doceniłaby każdy taki przerywnik. Pewność moja wynika również stąd, że to uległo zmianie od czwartego wielkiego momentu, którym był Wehikuł Czasu. Absolutny klasyk i obowiązkowa pozycja każdego ogniskowego grajka, była jednym z nielicznych utworów, w których publiczność została zaangażowana w śpiewanie. Chociaż była pewnym punktem zwrotnym, bowiem od tego czasu nie było żadnej kompozycji, w której takie zachowanie nie miałoby miejsca.

Koncert się zakończył. Przynajmniej tak próbowali nas nabrać artyści, którzy po 2-3 minutach skandowania różnych haseł, między którymi znalazło się mar-mo-lada! wrócili na deski amfiteatru. Jednakże nie był to zwyczajny powrót, oj nie. Adam poczęstował nas kilkuminutową solówką, podczas której udało mu się nas oszukać! Mianowicie mniej więcej w jej połowie zaczął grać Autsajdera, kiedy publika już była gotowa zaśpiewać Chociaż puste mam kieszenie ,gitarzysta wrócił do udzielania lekcji improwizacji. Pierwszym kawałkiem zagranym jako bis i czternastym w kontekście całego show był Czerwony jak cegła. Wykonany perfekcyjnie, angażujący fanów zespołu, którzy nagrodzili muzyków gromkimi brawami. Być może talent wokalny słuchaczy został dostrzeżony przez Maćka, bo postanowił się z nami pobawić niczym Freddie na słynnym koncercie Live AID z 1985 roku (link tutaj).

Nie było to jednak ostatnie zaskoczenie ze strony wokalisty, podczas kolejnego klasyka, czyli Snu o Victorii podjął się ryzykowanego zabiegu zmiany frazowania niemal całej linii wokalnej. Nie wiem co miał na celu ten zabieg, można go interpretować jako próbę wyrażenie siebie a nie naśladowania śp. Ryszarda Riedla. Warto zwrócić uwagę, że na każdego z jego następców spadała niezasłużona fala hejtu, za nie bycie Ryśkiem, więc próby pokazania prawdziwego siebie są jak najbardziej zrozumiałe. Jako faktycznie ostatni numer, zostało wybrane nieśmiertelne Whisky, które różniło się od oryginalnej wersji między innymi tekstem Już miałem na oku hacjendę, w Opolu, mówię Wam, ale przede wszystkim rozbudowanymi solówkami. Po tym jak Maciek pożegnał się z fanami i zszedł ze sceny, kapela radośnie kontynuowała improwizacje pod znane wszystkim akordy świetnie się przy tym bawiąc. Nawet Beno wstał ze swojego krzesła, żeby tuż obok Adama i Jurka przeżywać te ostatni chwile koncertu. Panowie przypominali bardziej wtedy grupę nastolatków, którzy bawią się w swoim garażu niż wyjadaczy z półwiecznym doświadczeniem scenicznym. Był to jednocześnie ostatni Grande moment tego wieczoru. Po prawdziwej kanonadzie oklasków artyści szybko uciekli za sceny, a z głośników poleciała muzyka, był to faktyczny koniec niesamowitego koncertu.

Podsumowując był to niemal idealny wieczór, wspaniała pogoda, świetna muzyka, żywa publiczność. Muzycy byli w idealnej formie i dali z siebie wszystko, za co należą im się brawa. Niektórym mogło brakować w setliście (którą kompletną możecie obejrzeć na zdjęciu poniżej) niektórych klasyków, pokroju Skazany na Bluesa, List do m czy Ballada o dziwnym malarzu jednak nie można mieć wszystkiego, a koncert nie może trwać trzech godzin. Myślę jednak, że wszyscy opuścili amfiteatr przynajmniej usatysfakcjonowani i będą ten występ dobrze wspominać.

Filip Cierpisz, Paulina Zowada

fot.: Paulina Zowada, Filip Cierpisz