Do trzeciego krążka Mariny Diamandis podszedłem z ostrożnością i – niejako – rezerwą. Znając dość pobieżnie jej wcześniejsze dokonania (w tym śmiały koncept-album „Electra Heart”) spodziewałem się niczym niewyróżniającej się (może poza charakterystyczną barwą głosu Walijki) popowej lub elektroniczno-popowej papki. Muzyka pop stała się ofiarą samej siebie, w wielu przypadkach zapominając o artystycznych ambicjach. Oczywiście, zaraz podniosą się głosy, że taka właśnie (nieartystyczna) jest głównie funkcja tego gatunku etc. etc. Jednak ja staram się szukać takich płyt, które choć po części chcą być postrzegane za nieco bardziej ambitne.
Froot to interesująco skrojony pop i – co bardzo istotne – nieordynarny, całkiem wysmakowany, przyjemny dla ucha i to w czasach bardzo nachalnej estetyki niektórych „przebojów”, niemalże czasem agresywnych. Warto zaznaczyć fakt, że autorką i kompozytorką wszystkich utworów jest sama Marina Diamandis, a przy produkcji wsparł ją Dave Kosten. Nie trzeba daleko szukać, aby znaleźć utwory, których liczba autorów tekstu (nierzadko jednego wersu powtarzanego parokrotnie) oraz muzyki przekracza liczbę palców u jednej ręki. Trzeba oddać Marinie to, że jest nieczęstym przykładem wśród koleżanek i kolegów z branży.
Zaczyna się nietypowo, bowiem od ballady Happy. Później całkiem przyjemny zestaw singlowych kawałków – tytułowy Froot (tak mogłaby brzmieć nawet ABBA), I’m a Ruin (czy ktoś odczytuje echa Kate Bush?), Blue (electropopowe rozliczenie z eks). Cztery utwory na płycie są bezpośrednim nawiązaniem do zakończonego związku Diamandis. Solitaire czy Weeds są zejściem z parkietu, natomiast album zamyka Immortal (inspirowany wizytą w Warszawie) z posępną frazą everybody dies.
Pop z duszą – chyba taki jest Froot. Niepretensjonalny, muzycznie operujący interesującymi aranżacjami i melodiami. Nie jestem miłośnikiem popu, ale w tej płycie jest coś, co odczarowuje ten gatunek.
Kamil Osękowski