Popołudnie było duszne, a napięcie w powietrzu czuł chyba każdy. Nic w tym dziwnego, jako iż był to pierwszy koncert My Chemical Romance w Polsce od czasu powrotu w październiku 2019, ale również od 2011, kiedy wystąpili na Orange Warsaw Festival. W czwartek wszystko nagle stało się realne – zespół miał już niedługo wystąpić.

Okolice Klubu Progresja już od wczesnego rana przepełnione były ludźmi w różnym wieku w koszulkach zespołu, glanach, czerwonych krawatach i makijażu, charakterystycznym dla formacji w czasie ich Revenge Ery, kiedy to malowali oczy ceglastym cieniem oraz czarnym eyelinerem. Z łatwością można było dostrzec kto z Dworca Centralnego w Warszawie wybiera się na koncert i rzeczywiście, tramwaje na Wolę były przepełnione. Gdy tuż przed siedemnastą otworzono bramki, tłum ludzi przekroczył barierki, by zająć miejsca z samego przodu. Miałam tą przyjemność (a może i częściową nieprzyjemność, związaną z ogromnym ściskiem i temperaturą) znaleźć się w drugim rzędzie, tuż pod sceną. Ludzie napierali, by znaleźć się jak najbliżej, a pogoda – która była zdecydowanie kapryśna, gdyż było duszno, chociaż zapowiadało się na burzę – nie ułatwiała tego niecierpliwego wyczekiwania.

O 19:00 na scenę wkroczyła Karin Ann, pierwszy support tego wieczoru. Wyśpiewała kilka własnych piosenek oraz cover utworu Kiwi Harry’ego Stylesa, w między czasie zabawiając publiczność anegdotkami, jednak było widać, że wszyscy czekają na MCR. Wraz z drugim supportem zaczęło padać. Barns Courtney – muzyk z Wielkiej Brytanii – pojawił się wraz z zespołem tuż po 20:00, a sam wokalista dosłownie wskoczył na scenę o kulach, ze względu na uraz stopy. Nie śpiewał jednak długo, gdyż rozpadało się na dobre, a na ekranach, które dotąd wyświetlały muzyków, ukazał się niepokojący napis: koncert wstrzymany z powodu pogody, prosimy czekać na kolejne komunikaty.

Nerwowe spojrzenia widowni było widać nawet pomimo strug deszczu. Nie było wiadomo, czy koncert się odbędzie, czy przestanie padać i co będzie dalej. Na szczęście tuż przed 21:00 z głośników zaczęło narastać brzęczenie, które większość skojarzyła z zespołem, ich najnowszym singlem i nawiązaniem do much. Publiczność była niecierpliwa i za każdym razem, gdy na scenę wchodził akustyk, rozlegał się donośny wrzask fanów. Zdecydowanie technicy zostali docenieni tamtego wieczoru, zbierając solidny aplauz. Wreszcie jednak nastąpił ten moment i na scenę wśród kłębów dymu wkroczyło My Chemical Romance: ubrany w pelerynę przeciwdeszczową Gerard Way, a za nim Frank Iero, Ray Toro oraz Mikey Way, a także towarzyszący im perkusista i klawiszowiec.

Nie mogło być inaczej i rozpoczęli od Foundations of Decay, utworu, który nie ma nawet miesiąca. Zaprezentowali też swoje najbardziej znane hity takie jak: Welcome to the Black Parade, Teenagers, Heleny, Famous Last Word czy Na Na Na, które śpiewane było dwukrotnie: w normalnym tempie oraz znacznie szybciej. Były to kawałki, które było ciężko usłyszeć, nie tylko ze względu na nagłośnienie, które w plenerze brzmiało zupełnie inaczej, niż gdyby koncert odbywał się na stadionie, ale również przez publiczność, która głośno śpiewała (a nieraz krzyczała) słowa ulubionych piosenek. Pogoda wciąż była jednak kapryśna i chociaż deszcz prawie pokrzyżował plany wszystkich obecnych na koncercie, pioruny, błyskające w tle zdecydowanie dodały klimatu hitowi Welcome to the Black Parade. Na warszawskiej setliście koncertu pojawiły się także takie kawałki jak Summertime, Mama, Destroya, House of Wolves, Our Lady of Sorrows, Give ‘Em Hell, Skylines and Turnstiles, nawiązujące do katastrofy w Word Trade Center, która była impulsem do powstania zespołu, czy wzruszające The Ghost of You.

W trakcie koncertu Gerard zabawiał publiczność krótkimi anegdotami i porównywał latarki aparatów do światełek, mówiąc, że czuje się niczym w Boże Narodzenie, jednak nie zabrakło również poważniejszych kwestii. Wokalista wspomniał o wojnie w Ukrainie, depcząc kopiarkę, nawiązującą do dyktatorów, którzy kopiują nawzajem swoje złe skłonności, nazywając ją Steward. Podziękował także Polakom za pomoc sąsiadom z Ukrainy.

Koncert zakończył się dwoma utworami na bis – I’m Not Okay – głośno śpiewanym przez fanów oraz The Kids from Yesterday, które szczególnie wzruszyło publiczność, jako iż uważa się, że przed rozpadem zespołu na kilka lat był to kawałek zwieńczający ich karierę i ukazujący jak mocno zmienili się od pełnego gniewu albumu I Brought You My Bullets, You Brought Me Your Love do komiksowego Danger Days.

Chociaż zespół zszedł ze sceny około 22:30, wcześniej tradycyjnie rzucając w stronę widowni kostki do gitary, pałeczki perkusji i setlistę, nie był to jednak koniec. Nie można tu nie wspomnieć o powrocie do centrum, gdy tłumy wracały z koncertu niczym w paradzie (jak w piosence Welcome to the Black Parade), a tramwaje i autobusy przepełnione były publicznością, która pomimo zmęczenia i ścisku, śpiewała całą drogę utwory, które niedawno można było wysłuchać na żywo. Aż do rana na Dworcu Centralnym roiło się od osób w ciemnych ubraniach, ćwiekach i pięknych kostiumach, które wyczekiwały na pociągi w różne strony Polski. Chyba właśnie to najlepiej obrazuje jak wielkie było zainteresowanie koncertem i jak wielką rzeszę fanów ma My Chemical Romance, mimo kilku lat przerwy.

Julia Borkowska
Fot.: Julia Borkowska