14 miesięcy temu doszło do wydarzenia, które pomimo tego, że trwało „zaledwie” 3 godziny, utkwiło na zawsze w pamięci i w sercach obecnych tego wieczoru w NCPP. Nie się więc co dziwić, że 13 kwietnia pod wejściem do sali ustawiły się cały tłumy fanów noszących koszulki z wielkim napisem „LED ZEPPELIN”.
Zeppelinians weszli na scenę z około 10 minutowym spóźnieniem, więc można rzec, że wyrobili się w kwadransie studenckim. Uważam jednak, że nawet jakby mieli się spóźnić o godzinę to nikt nie zamierzał opuścić sali. Tego wieczoru była wypełniona fanami dobrej muzyki, którzy wiedzieli, że warto czasem poczekać na coś tak wyjątkowego.
Już na samym początku moją uwagę przykuła jedna znacząca różnica w porównaniu do ich ostatniego występu, mianowicie na scenie brakowało wzmacniaczy. Panowie grali cały koncert na odsłuchu dousznym i brzmienie ich instrumentów szło bezpośrednio w linie, co zazwyczaj oznacza, że wszystko będzie dobrze nagłośnione. Niestety już przy pierwszych numerach ciężko było ukryć, że balans nie jest zachowany i definitywnie było zbyt wiele góry. Było to szczególnie mocno odczuwalne, gdy Maks Kwapień, śpiewał wysokie noty.
Rzeczą, która natomiast na szczęście nie uległa zmianie był niezwykły uśmiech na twarzy fenomenalnego basisty, Tomasza Nowika. Chociaż początkowo chował się z tyłu sceny, tak już na początku The Rain Song spokojnym krokiem podszedł najbliżej barierek jak się da, żeby pokazać się publice w pełnej okazałości.
Klasycznie po pierwszych dwóch kawałkach przyszedł moment na przywitanie się, Maks już na samym początku postanowił nawiązać do ich ostatniego koncertu stwierdzeniem „dzisiaj postaramy się nikogo nie wyrzucać” co było nawiązaniem do nieporozumienia z poprzedniego występu. Następnie zgrabnie zapowiedział kolejny numer, przy którym dało się już usłyszeć poprawę w akustyce. Bas został nieco podbity a wysokie tony zjechały w dół. Był to też moment, w którym Piotr Augustynowicz po raz pierwszy tego wieczoru zmienił gitarę.
Chwilę później nadszedł pierwszy ostrzejszy moment tego wieczoru, kiedy to właśnie Piotrek tym charakterystycznym riffem zapowiedział Heartbreaker. Publika szalała, nagradzając muzyków co chwilę gromkimi brawami, oczywiście najczęściej „chwilę dla siebie” mieli Maks i Piotrek, którzy niemal przy każdej okazji ścierali się solówkami wokalno gitarowymi. Często utwory same dawały i ku temu pretekst, jak chociażby w przypadku Black Dog, gdzie wymiana wokalno riffowi ciągnie tą cudowną kompozycję do przodu. Był to też jedyny numer, w którym Maks zaangażował aktywnie publikę w formie „Call & Response”.
Cichym bohaterem dla mnie był Michał Mantaj, pan i władca klawiszy, któremu kaszkiet z głowy nie spadł nawet kiedy niezwykle mocno wczuwał się w tak żywiołowe utwory jak Kashmir czy Rock and Roll. Cały wieczór był dosyć mocną mieszaniną emocji na pełnym zakresie dynamiki, klasyczne „bangery” były przeplatane ze spokojniejszymi numerami jak Ten Years Gone.
Momentem, który w pełni pokazał profesjonalizm muzyków, a dokładniej Igora Augustynowicza była jego solówka perkusyjna, w trakcie której jedna z pałeczek perkusyjnych stwierdziła, że jej miejsce nie jest w lewej ręce bębniarza i ona woli polatać po sali. Nie wytrąciło to jednak pałkera z równowagi, jestem przekonany, że część sali, która zamknęła oczy, żeby wsłuchać się w to, co ma nam do zaprezentowania nawet nie zdała sobie sprawy z zaistnienia takiej sytuacji. Sytuacja opanowana po mistrzowsku, nie odcisnęła swojego piętna na artyście, co jest oznaką prawdziwego profesjonalizmu.
Każdy zagrany numer był krótką historią, które razem łączyły się w piękną historię tego koncertu. Tak naprawdę o każdym z nich można wiele napisać, wydaje mi się jednak, że to niewiele da, bo są rzeczy, których nie da się opisać, trzeba je przeżyć. Koncert zespołu Zeppelinians definitywnie jest jedną z tych rzeczy. Całe widowisko, gdy Piotr bierze do ręki smyczek i nim traktuje swoją gitarę przy masie pogłosu i echa, gdy pokazuje swoje umiejętności gry na thereminie w kolejnej walce z Maksem, gdy jego twarz wyraża więcej emocji niż można sobie wyobrazić przy każdej kolejnej solówce, mamy do czynienia z czymś paradoksalnym. Jest to powtarzające się, niepowtarzalne zjawisko.
Koncert trwał dwie godziny, były zagrane największe klasyki takie jak Stairway to Heaven czy cudowna „składanka” różnych numerów, w skład której weszło nawet War Pigs od Black Sabbath oddzielająca refren od solówki w Whole Lotta Love. Jednak kiedy ostatni bis się zakończył, kiedy muzycy wyszli do tłumu wciąż czułem pewien niedosyt. Było mi mało nie tylko muzyki, ale było mi mało dźwięku. Zarówno muzycy jak i cała organizacja spisali się na medal zapewniając niesamowite show, jednak był pewien dosyć istotny element, który nie pozwalał mi cieszyć się tym wieczorem do końca. I o zgrozo był to dźwięk!
W początkowej fazie było zbyt wiele wysokich dźwięków, później klawisze przykrywały wszystko, w dalszej części zniknął gdzieś bas, a momentami dochodziło do tak dziwnej kakofonii, że ciężko było mi usłyszeć co jest grane, ludzie nawet łapali się za uszy. Niemniej jednak to, co mnie bolało najbardziej, to brak tego charakterystycznego uderzenia gitary, które w zeszłym roku zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Oczywiście winy za to nie ponoszą artyści a prawdopodobnie akustyk bądź sprzęt.
Jestem jednak pewny, że był to jedynie wypadek przy pracy, a następnym razem kiedy przyjdzie mi usłyszeć koncert tych dżentelmenów wszystko znów będzie idealnie. Pomimo tych problemów z akustyką na kolejny występ Zeppelinians znów będę się wybierał z niesamowitą ekscytacją!
Filip Cierpisz, Majka Zdziebłko
Fot.: Filip Cierpisz