Każdy z nas raz na jakiś czas utknie w martwym punkcie i zaczyna szukać metaforycznego mostu, który poprowadzi nas dalej poprzez trudy codzienności. Obecna sytuacja na świecie niczego nie ułatwia. Znaleźliśmy się w momencie życia, w którym musimy się izolować, jesteśmy zamknięci, odosobnieni. Pandemia stała się jednak swoistą inspiracją do stworzenia zupełnie niespodziewanego albumu muzycznego.

The Bridge to już piętnasty album Gordona Sumnera, znanego również pod pseudonimem Sting. Wokalista swoje pierwsze muzyczne kroki stawiał już w latach 70-tych, będąc liderem zespołu The Police. Wraca po dwóch latach od ostatniej nagranej płyty i pięć lat po ostatnim rockowym krążku, tym razem z całkiem nowymi piosenkami. Sam tytuł The Bridge nawiązuje do obecnej sytuacji na świecie. The Bridge (ang. most), ma być pomostem pomiędzy różnymi stanami umysłu, między konkretnymi miejscami, a nawet życiem i śmiercią.

Rushing Water
Pierwszy utwór na płycie wita słuchaczy Stingiem w nowym wydaniu. Początkowe dźwięki przywodzą na myśl klimat lat 80-tych i Every Breath You Take. Wokal jest wspomagany efektem echa i dodatkowymi wokalami Martina Kierszenbauma, oraz Gavina Browna, którzy tworzą chórki. Na pierwszy plan wysuwa się perkusja, której rytmiczne pulsowanie próbuje nieudolnie nadać rytm piosence.

If It’s Love
Refren rytmicznie i melodyjnie przywodzi na myśl Michaela Bublé, w głosie czasem słychać nawet Bono z U2. Pojawiają się również zabiegi muzyczne oparte na gwizdaniu czy klaskaniu, typowe dla muzyki popowej, ponowione jest echo wokalne. Utwór nie wnosi spektakularności do całokształtu twórczości. Po przesłuchaniu dwóch pierwszych utworów można łatwo stwierdzić że trudno w tych kompozycjach odnaleźć starego dobrego Stinga, nie wspominając już o legendarnym The Police.

The Book of Numbers
Początek utworu przywodzi mi na myśl strojenie instrumentu, przez powtarzający się dźwięk pustej, gitarowej struny. Wokal jest bardziej zachrypnięty, brzmienie instrumentów pełniejsze, w refrenie słychać wokalizy typowe dla czasów Roxanne. Znów towarzyszy wokal wspomagający, którym jest Dominic Miller. Pod koniec odczuwam powracającą nadzieję na lepsze brzmienia.

Loving You
Od pierwszego usłyszenia przywodzi mi na myśl skojarzenia związane z Brendanem Perrym i jego Utopią. Przeważają ambientowe dźwięki i elektroniczne basy zupełnie odbiegające od tego, co do tej pory było znane odnośnie twórczości piosenkarza. Ponownie do głosu Gordona dołączają chórki, jednak tym razem głos należy do kobiety – Mai Jane Coles. Całkiem ciekawy koncept.

Harmony Road
Na pierwszy plan wysuwa się świetna dykcja Stinga, choć śpiewa jakby na jednym oddechu. Bardzo interesujące frazowanie. Mocno jazzowy saksofon nawiązuje do starszych kawałków.

For Her Love przychodzi z dużą dawką akustyki. Zadowoli każdego, kto liczy na odnalezienie starych brzmień artysty. Nie da się nie usłyszeć inspiracji utworem Englishman in New York, a także Shape of my Heart.

Przy słuchaniu The Hills on the Border po zaledwie paru sekundach, skojarzenie z Loreeną McKennitt jest niemożliwe do przeoczenia. Przypomina śpiewane opowieści typowe dla szkockich i irlandzkich pieśniarzy, przez to zapewne przywodzi na myśl inspiracje kulturą szant. Pełno w niej niespodziewanych zmian rytmu i tonacji. Przeważają instrumenty smyczkowe nadające charakteru oraz rytm przynoszący na myśl klimat country. Niewątpliwie mój ulubiony kawałek.

Ma się wrażenie jakby w połowie albumu Sting nagle zmienił zdanie oraz koncept albumu. Mniej więcej od Harmony, aż po Captain Baterman widzi się duży postęp i prawdziwie opowiedzianą muzycznie historię. Wszystko się ze sobą łączy i uzupełnia.

Przedostatnią piosenką jest The Bells of St. Thomas, która rozpoczyna się się od dźwięku dzwonów (jak 90% utworów, które w tytule mają nawiązanie do dzwonków). Pierwsze dźwięki przywodzą mi na myśl floydowskie High Hopes, potem przez większość utworu odczuwa się klimat podobny do stylu Leonarda Cohena. Czuję jakby The Bells również była odrobinie oderwana od reszty krążka. Jak dziwny puzzel, który pojawił się znikąd i ciężko umieścić go gdziekolwiek. Pomimo to, o dziwo nie wydaje się przeszkadzać i dodaje od siebie coś unikatowego.

Tytułowe i już ostatnie The Bridge, przywodzi na myśl podsumowanie i koniec opowieści. Brzmi prawie jak opowieść ojca o historii z happy endem. Opowiastka się kończy, pojawia się morał i bardzo spójna klamra kompozycyjna. Duża dawka spokoju na koniec, jak historia na dobranoc czy pożegnanie.

W wersji deluxe albumu, zainteresowani mogą się jeszcze spotkać z takimi utworami jak: Waters of Tyne, Captain Bateman’s Basement i (Sittin’ On) The Dock of the Bay.

Po pierwszym przesłuchaniu, nie jestem w stanie określić czy płyta mi się spodobała. Jestem pewna natomiast, że wywarła jakieś wrażenie, dość prawdopodobnym jest, że było ono pozytywne. Zachęcam do zapoznania się z The Bridge każdego, kto jest ciekawy jaką impresję może odczuć wsłuchując się w najnowszego Stinga.

Aleksandra Snopkowska

Fot. facebook.com/sting