Przygodę z muzyką zaczynali w 2005 roku, ich debiutancki singiel sprzedał się w liczbie 600 tys egzemplarzy. Obecnie są jednymi z najpopularniejszych zespołów folk – rockowych i znani są na całym świecie. Mowa oczywiście o The Lumineers, którzy w styczniu obecnego roku wydali kolejną płytę, którą mam przyjemność zrecenzować.
Już po pierwszym utworze czuję, że moje stałe zdanie o The Lumineers zostanie zachowane. Każdy z ich utworów, którego miałam przyjemność słuchać, brzmi jak soundtrack filmu, w którym podczas piosenki bohaterowie jadą samochodem z opuszczonymi szybami, szeroką drogą.
Słuchając pierwszego utworu na płycie BRIGHTSIDE (który jest również utworem tytułowym) myślę o jeździe rowerem w ciepły dzień, kiedy jadąc mijam pobocze pełne pól zasianych słonecznikami, tuż przed zachodem słońca. Myślę, że to całkiem interesująca wizja, podobnie jak piosenka – pełna ciepła i lekkiej, letniej jakości.
Przy odsłuchu A.M. RADIO brak skojarzenia z Jamesem Bayem i jego charakterystyczną manierą jest wręcz niemożliwa. Zaskakuje mnie, że dopiero teraz naszło mnie to odkrycie. Utwór równie płynny i przyjemny jak poprzedni. Jednak myślę, że koncepcja wyciszenia końca utworu, nie do końca wkomponowała się w całość.
Kolejna na liście jest WHERE WE ARE, która po pierwszych dźwiękach przypomina mi zdecydowanie inny popowy zespół, który bardzo lubię – Kodeline. Jest jednak odrobinę bardziej żwawy, Myślę, że zdecydowanie pasować mu będzie miano popularnej wakacyjnej radiówki.
BIRTHDAY to The Lumineers jakie najbardziej lubię. Delikatnie fałszujący zaśpiew jak najbardziej w stylu Wesleya Schultza , którego nie powstydziłby się nawet Bono i wstawki kojarzące mi się z beatlesowskim Hey Jude. Szczególnie polecam!
W BIG SHOT bardzo podoba mi się frazowanie, wszystko śpiewane jakby na jednym oddechu z wyluzowanym, nawet lekko lekceważącym akcentem, w ciekawym akompaniamencie fortepianu. Pojawiają się nawet momenty, które pamiętam z soundtracku Shreka – My Beloved Monster (Eels).
NEVER REALLY MINE zaczyna się bardzo fałszująco, ale The Lumineers to jeden z zespołów, u których takie „zabiegi” w mojej osobistej opinii tworzą charakter zespołu. Myślę, że to niezły utwór, jednak w tym albumie znajduję ciekawsze perełki.
ROLLERCOASTER – piękny początek, zupełnie nie tego spodziewałam się poznawszy tytuł. Powiedziałabym, że w całej kompozycji się w nim głęboko zakorzeniony klimat Toma Odella. Kolejna przyjemna piosenka.
REMINGTON jest zupełnie inny. Może nie powiedziałabym, że nie przypadł mi do gustu. Jednak jest najkrótszy z całości, kończy się w niespodziewanym miejscu, dość nagle i nie do końca dostrzegam wagę jego roli, w tworzeniu muzycznej jedności krążka.
REPRISE to już ostatni utwór BRIGHTSIDE. Początkowe pianino znów na myśl przywodzi The Beatles czy Eltona Johna. Myślę, że jest to dobra klamra kompozycyjna, mocno nawiązująca do pierwszej piosenki, która tym razem organową nutą całkiem nieźle domyka całokształt.

The Lumineers
Słowem podsumowania, uważam, że to płyta, którą na pewno warto polecić. Ma jednak jeden spory minus – utwory są krótkie, przez co album szybko się kończy. Jednak dzięki temu bezgłośnie zachęca do przesłuchania jej nie jeden, a wiele więcej razy, by dokładnie zrozumieć jej pełny przekaz i docenić styl.
Aleksandra Snopkowska
Fot.1: lumineersukstore.com
Fot2.: facebook.com/TheLumineers