Czasem człowiek ma takie przeczucie, że jest świadkiem czegoś legendarnego. I mam silne wrażenie, że ten wieczór właśnie do takich będzie się zaliczał. Kiedy za 20 lat, ktoś będzie szukał materiałów z debiutanckiego koncertu Truismu, odeślę go właśnie do tego artykułu.

Ludzie przed salą zbierali się już na długo przed planowaną godziną rozpoczęcia koncertu. Był to mój pierwszy koncert na Sali Witrażowej Starego Klasztoru, więc po wejściu do środka czułem się przez moment nieco zagubiony. Jednak szybko udało się ogarnąć wzrokiem najważniejsze punkty i przeanalizować układ głośników. Moje obawy dosyć szybko się niestety potwierdziły i gdy tylko kamraci z InPain wskoczyli na scenę pierwszy z problemów stał się faktem.

Sala była dosyć szeroka, a głośniki skierowane idealnie w jej środek, w związku z czym, tuż pod barierkami słychać było głównie to, co dawały paczki gitarowe i perka na żywo. Dlatego też obraz, który wyłaniał się przez cały koncert Czechów był dosyć komiczny. Sala była wypełniona w połowie… ale była to jej tylna część, plus parę osób tworzące mosh pit. W związku z tym, przez większość kawałków takich jak Two mirrors od którego zaczęli, Bitch, czy kończąc na Die, die stojąc tuż przy muzykach słyszałem głównie pałkera i gitarę.

Cały występ przebiegał dosyć żwawo, nie było zbyt wielu przerw na przemowy, ani na szczęście problemów technicznych. Publika, chociaż początkowo jakby nieśmiała coraz śmielej nagradzała artystów brawami, czego apogeum nastąpiło w trakcie utworu No Emotion kiedy to cały skład został przedstawiony. Po skończonym show był czas na klasyczne już zdjęcie z tłumem i zebranie gratów ze sceny, po czym Panowie chętnie wdawali się w rozmowy z przybyłymi.

Zabawnym może być fakt, że gwiazdą tego wieczoru była kapela, która grała w środku. To jednak koszulki Truismu dominowały wśród fanów, a kiedy grali na sali było tak gęsto, że nie dało się przecisnąć. Ekipa, na której czele stoi Dzvon, swój pierwszy koncert rozpoczęła numerem Reflection. Tłum był wniebowzięty od samego początku, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że wszystko brzmiało dużo lepiej. Głos Dzvona był słyszalny dużo wyraźniej nawet pod barierkami, a bas wybijał się na tyle dobrze, że w Pyrrhic Victory można było wyłapać każdy jeden ruch kaczki.

Między kolejnymi numerami przesuwaliśmy się dosyć szybko, wszystko szło sprawnie. Festiwal galopu, groovu i poliyrytmów trwał w najlepsze, a publiczność co kawałek niemal eksplodowała z euforii. Piękny był moment, gdy w Walk of Shame cała sala niczym jeden mąż śpiewała refren. Był to mocno emocjonalny dla wielu moment, bo chwilę później utwór The One uderzył w serca i wspomnienia wielu z przybyłych, którzy mieli okazję znaleźć się w teledysku tego bangera.

Dzvonu nie był za bardzo rozgadany, ale przed Souls are Sword wypowiedział parę słów, które warto sobie zapamiętać. Mowa była o znaczeniu ludzkiej duszy i docenieniu jej wagi. Nie wszystkim jednak ta przemowa przypadła chyba do gusty, bo z tłumu dało się usłyszeć zdanie „A mówiłem mu przed koncertem, żeby nie był Litzą” co można uznać zarówno za komplement, jak i obrazę. Cóż, ja miałem skojarzenia z innymi muzykami, czułem się jakbym był na koncercie łączonym Acidów i Gojiry. Grając tyle lat w jednej kapeli przejmuje się niektóre rzeczy do swojego stylu i nie sposób ich ukryć. Natomiast inspiracje Francusami były widoczne chociażby przy riffach granych tappingiem, czy w partiach perkusyjnych Bartosza Dud’a Dudycza.

Zbliżając się do końca setlisty mieliśmy okazję wysłuchać jeszcze chociażby wszystkim znanego Ad Personam a na samym końcu zagrali wybitne The Beaten Heart, po którym fani usilnie skandowali nawołując o bisy, jednak się ich nie doczekali. Zaplanowany bowiem był odsłuch tytułowego Insanitarinum, który został puszczony z FOH’ów. Ekipa zbierała swój sprzęt ze sceny, a ludzie korzystali z okazji wysłuchania po raz pierwszy w historii tego numeru.

Gdy przyszło do koncertu DeadPoint’u na sali wciąż było sporo ludzi, jednak było już dużo luźniej. Tutaj pojawiły się też pierwsze problemy techniczne, bowiem Cristian „Gato” Segura miał problemy z odsłuchem dousznym. Prawdopodobnie udało się z nimi uporać dopiero podczas drugiego numeru, którym był Blind Lust. Był to kolejny pokaz świetnych riffów, zwięzłej gry i mocnego wokalu. Znaczącą różnicą, która rzucała się w oczy był fakt, że było o wiele jaśniej, co nieco odbierało klimatu. Ogólnie w trakcie całego wieczoru światła bardzo fajnie współgrały z muzyką, a szczególnie dobry klimat budowały czerwone lampy postawione pod piecami.

Czas mijał niesamowicie szybko, wszyscy dobrze się bawili i zostaliśmy nawet uraczeni coverem. Love?, którego oryginalnym wykonawcą jest Strapping Young Lad siadł bardzo solidnie i można śmiało powiedzieć, że nie został zbeszczeszczony, jak to czasami z coverami bywa. Pomimo tego, że ludzi było nieco mniej to wciąż byli bardzo głośni, a o bisy walczyli chyba najgłośniej. Finalnie się ich nie doczekali, ponieważ muzycy zaczęli się zbierać i wieczór dla wielu się kończył.

To było parę godzin solidnego metalu, które na pewno zostaną nie tylko w naszych głowach, ale też w sercach. Wszystkie kapele spisały się fenomenalnie, a fani mogli po koncercie porozmawiać ze swoimi ulubieńcami. Pomimo tego, że dawka muzyki była naprawdę spora odczuwam jednak pewien niedosyt… nie wiem czego to kwestia, czy braku bisów, czy tego, że wybrałem sobie miejsce pod sceną, gdzie nie docierały do mnie wszystkie dźwięki. Rozwiązanie tego niedosytu jest jednak dosyć proste. Przy kolejnej okazji iść jeszcze raz na każdą z tych kapel, bowiem każda z nich na to zasługuje.

Filip Cierpisz

Fot.: Majka Zdziebłko