Rammstein zadebiutował w 1995 roku i każdego dnia budował swój dobytek muzyczny, tym samym zdobywając wielką popularność. Ich muzyka jest znana w każdym kręgu. Nie ważne czy ktoś jest metalowcem, hiphopowcem czy jazzmanem – i tak zna chociaż jeden kawałek niemieckich mistrzów. 

Artyści wydali 8 albumów, ostatni w końcówce kwietnia tego roku. Zeit był nagrywany na przełomie 2020 i 2021 roku, można więc wysunąć wniosek, iż Rammstein wykorzystał lockdown oraz zakaz koncertowania do maksimum. Formacja często budzi kontrowersje. Wystarczy wspomnieć chociaż koncert w Paryżu w 2012 roku, podczas którego wokalista jeździł na urządzeniu przypominającym męskiego członka, bądź też teledysk Deutschland, w którym członkowie zespołu ubrani byli w stroje więźniów obozów koncentracyjnych. Dzięki swoim akcjom oraz świetnym ostrym brzmieniom, którymi zbudowali swoją światową renomę.

Rammstein często grał w dość ostrym stylu, dlatego też ogromnie się zdziwiłam gdy na początku odsłuchu albumu wybrzmiała delikatna melodia. Utwór Zeit bardzo przypomina mi Ohne dich. W 3 minucie następuje zmiana rytmu, jednak nie traci nic z spokojnej natury opowieści. Wygląda na to, że artyści wyciszyli się trochę, krążek zapowiada się bardziej rockowo niż metalowo.

W kolejnym kawałku Christian Flake Lorenz daje popis swoich umiejętności na syntezatorze. Niestety świetny początek piosenki szybko ma swój koniec i przechodzimy do niewyróżniających się dźwięków, tylko momentami przebijających się przez wokal i perkusję, co nie robi na mnie wrażenia. Chociaż oczywiście składnia Giftig jest idealnie spójna, potencjał przerodził się w standardowy utwór.

W miarę często pojawiającym się motywem jest – jak sam tytuł albumu wskazuje – czas. W Zick Zack słyszymy prośby, aby zwolnił i ciągłe przypominanie, że przemija. Wprost mówi o tym, że się starzejemy, i że często próbujemy zachować młodość lub jej pozory przez operacje plastyczne. Słuchając, odczuwam coś dziwnego, psychodelicznego. Jakbyśmy byli w głowie szaleńca. Syntezator w tle, który wchodzi w 2:16 minucie, wzmaga to wrażenie. Zdecydowanie jestem fanką klawiszowca – mówiąc krotko: wymiata.

Ok rozpoczyna się damskim chórem i płynnie przechodzi w wokal Till’a Lindemanna. Muzycznie jest, cóż, ok. Jeśli chodzi o tekst – możemy czuć się zażenowani. Piosenka opowiada bezpośrednio o stosunku seksualnym bez prezerwatywy. Artyści nie rezygnują z zaskakiwania nas oraz wprawiania w zażenowanie.

O Maine trenen nie da się powiedzieć zbyt wiele. Spokojny początek, bass i gitary, rytmiczna perkusja, monotoniczny prawie wokal Tima. Nie należy do moich ulubieńców.

Dicke Titten rozpoczyna się melodią orkiestry defiladowej. Nagle wchodzi perkusja i ostre riffy. Chociaż jest bardzo podobny do innych utworów, wprowadzenie nastawia nas w bojowy nastrój. Muzyka jest wręcz smutna, co nie współgra z opowiadaną nam historią. Słyszymy powieść prawie miłosną, marzenie o kobiecie. Prawie, gdyż jest o to marzenie o dużym biuście. Żenady część dalszy.

Gdy nie znamy języka niemieckiego możemy cieszyć się z dobrej muzyki i nie przejmować sensem tekstów. W momencie jak zaczynamy tłumaczyć słowa często wykrzywiamy usta w niedowierzaniu. Nie jest to pierwszy raz czy pierwszy album zawierający utwory sprzyjające skrępowaniu. Podobny poziom towarzyszył albumowi Liebe ist für alle da. Ciężko się jednak przyzwyczaić, dlatego osobiście staram się unikać tłumaczeń – aby moje uwielbienie zespołu i industrialowego metalu nie było zbyt narażone na zniknięcie.

Ostatnim utworem na płycie jest Adieu, co dosłownie znaczy żegnaj i jest ważnym elementem refrenu. Często powtarza się, iż jest to ich ostatnia piosenka. Myślę, że można interpretować ten kawałek na dwa sposoby. Możliwe, że chcieli zwyczajnie zakończyć album, albo jest to ich ostatnia płyta oraz planują podsumować karierę. Chociaż niesamowicie zmartwiłaby mnie ta ostatnia wersja, nie zdziwiłabym się. Zespół jest już blisko sześćdziesiątki i niedaleko im do wieku tradycyjnej emerytury. Chociaż jak wiemy artyści metalowi lubią dawać czadu aż do samego końca, więc kto wie. Jednak wciąż pojawiający się motyw upływających sezonów daje do myślenia.

Album bardzo przypomina mi płytę Raise, raise ze względu na swój rockowy charakter. Artyści zdecydowanie inspirowali się sami sobą – można wyczuć sporo znanych nam dobrze rytmów. Jest to krążek spokojny, wyważony w stosunku do innych. Osobiście bardzo dobrze spędziłam czas słuchając tej płyty i zdecydowanie będę do niej wracać. Jednak ta płyta plasuje się wręcz w końcówce mojego rankingu ich twórczości. Nie wprowadza nic nowego ani niczym nie zaskakuje. Fani gatunku mogą być w opiniach podzieleni. Należy jednakże przyznać, że otrzymaliśmy dobry, porządny Rammstein, jak na profesjonalistów przystało.

Emilia Pączko

Fot.: Rammstein